[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mogłabyś odebrać drugą linię? Dzwoni Colin Smythe.Wścieka się z powodu ostatniej książki, odstawiając coś, co według mnie ma być imitacją Johna Wayne’a, a ja nie jestem w stanie się w tym połapać.Mogłabyś, bardzo cię proszę, wziąć to na siebie?Wetknęłam opakowanie po batoniku pomiędzy strony poświęcone testom domowym i testom laboratoryjnym.Zaintrygowana tym, co przeczytałam o tych pierwszych, schowałam książkę do szuflady i dopiero wtedy podniosłam słuchawkę.Colin Smythe był cenionym autorem pięciu historycznych bestselerów, których akcja toczy się w Anglii okresu regencji i z których żaden nie trącił nawet romansem.Musiały trafić w gusta czytelników, którzy uważają, że wystarczająco dużo podniet seksualnych dostarcza im codzienna prasa.Smythe napisał też szóstą książkę, na przekór wszelkim radom naszej redakcji, o surfingowcu z Kalifornii, który przenosi się do Chicago i w jakimś przedziwnym miejscu znajduje swoją miłość.Powieść oparta na historyjce, którą usłyszał na weselu jednego z krewnych żony, została wydana u nas w zeszłym roku i nie stała się bestselerem, choć z jakichś względów przypadła do gustu krytykom.Teraz miała wyjść w miękkiej oprawie, w tym samym czasie, w którym w Stanach miało ukazać się jej pierwsze wydanie w twardej okładce.Żywiono nadzieję, że w Stanach, gdzie Colin był dość popularny wśród wielbicieli Maeve Binchy, irlandzkiej autorki światowych bestselerów, jego książka rozejdzie się w na tyle wysokim nakładzie, żeby podgrzać zainteresowanie wydaniem angielskim.Cokolwiek by mówić, Amerykanie byli całkiem dobrzy w przekonywaniu obywateli reszty świata, żeby zechcieli kupić coś, czego sami nigdy nie chcieli.Wystarczy spojrzeć, co zrobili dla Arnolda Schwarzeneggera.- Słucham, Colin.- Zawsze miałam wrażenie, że powinnam się do niego zwracać „sir Colin”, i on zapewne też był tego zdania.Jednak pomimo faktu, iż jego czytelnicy uważali go za męską wersję Wielmożnej Pani Barbary Cartland, bez pocałunków, różowych szat i kotów, królowa, choć była mu przychylna i zaprosiła go na kilka swoich ogrodowych przyjęć, jak dotąd nie pasowała go na rycerza.- Jane Taylor po drugiej stronie.Co mogę dziś dla ciebie zrobić?- Czytałaś już „Timesa”?- Tak, oczywiście.Nie mogę uwierzyć, że Blair naprawdę to powiedział.Nie sądzisz, że dziennikarze czasami zmyślają?- Ja - nie - mówię - o - naszym - „Timesie”.- Każde słowo brzmiało jak strzał z pistoletu.Potem wrócił do normalniejszej intonacji, ale wciąż słychać było napięcie w głosie.- Mówię o ich „Timesie”, o „New York Timesie”.- Ach tak.Czyżby mi się pomyliły terminy? Czy książka już wyszła?Nie zaczął zdania od „ty głupia babo”, ale to zdecydowanie wisiało w powietrzu.- Tak, właśnie tak.I „Times”, ich „Times”, już się do niej dobrał.Czasami mam wrażenie, że oni przydzielają książki recenzentom, o których z góry wiedzą, że się będą nad nimi pastwić.Pamiętasz, jak naczelny „Briefcase Woman” schlastał tamten pierwszy kryminał, w którym detektywem była gospodyni domowa i eks-cheerleaderka?- Tak.To było naprawdę okrutne.- A zauważyłaś, że jeśli recenzent codziennej gazety chwali jakąś książkę, to w wydaniu niedzielnym nie zostawiają na niej suchej nitki i odwrotnie?- Mówi się o tym w branży od jakiegoś czasu.- Śmieszne to było, ale chciałam wrócić do sedna sprawy, wiedząc, że im szybciej Colin powie, o co mu chodzi, tym szybciej wrócę do lektury swojego podręcznika.- Jasne, że to kupa śmiechu, Colin, ale co pisze „Times” o „Surfuj z wiatrem”?Usłyszałam szelest gazety rozkładanej w „Kaczym Zaciszu”, wiejskiej posiadłości Colina, i lekkie odkasływanie, które, jak go znałam, zawsze towarzyszyło zakładaniu okularów.- Jesteś gotowa?- Umieram z ciekawości.- Aha, recenzent jest amerykańskim historykiem, wykształconym w Oksfordzie.Jego nazwisko nic mi nie mówi.Myślę, że mogą nim kierować jakieś osobiste pobudki.No więc słuchaj: „Zawsze jest literacką zbrodnią przejawianie nieposkromionej pychy, gdy obywatel jednego kraju waży się umiejscawiać akcję w innym kraju, którego nigdy nie był mieszkańcem.Taka okoliczność jest już wystarczająco obciążająca, kiedy autor ogranicza się do ściśle narracyjnej formy; gdy jednak popełnia dalsze, poważniejsze wykroczenie - polegające na założeniu, że rozumie on niuanse mowy potocznej występujące w kraju, który wykorzystuje do swoich parodii - sprawia, iż żaden poważny czytelnik nie jest w stanie poważnie traktować jego twórczości.Dotyczy to również najnowszego utworu Colina Smythe’a, „Surfuj z wiatrem”, groteskowego romansu tak sowicie okraszonego wyrażeniem „na mój rozum”, że wypada tylko przypuszczać, iż pan Smythe mylnie sądzi, iż wszyscy Amerykanie czują się na pastwisku jak u siebie w domu.Jeśli ktoś, kto zna pana Smythe’a, przypadkiem czyta tę recenzję, najuprzejmiej prosimy o wyprowadzenie go z tego błędu.Wbrew wyobrażeniom niektórych narodów karaibskich i, najwidoczniej, małego procentu Anglików, nie każdy Amerykanin pochodzi z Teksasu.Nie wszyscy spędzamy życie, rozmawiając w kółko o zapasach siana, którym mamy wypchane usta.I nie wszystkie regiony Stanów Zjednoczonych używają tych samych idiomatycznych zwrotów.” Chcesz słuchać dalej?Musiałam przyznać, że amerykański recenzent miał trochę racji.Próba małpowania Amerykanów przez Anglika zdawała mi się potencjalnie uwłaczająca.To tak, jakby jakiemuś Amerykaninowi, jej czy jemu, przyszło do głowy naśladować pisarza angielskiego przez samo naszpikowanie tekstu różnymi „arteriami”, „biskwitami”, „świętami bankowymi” i tak dalej.Ale nie mogłam tego wytknąć Colinowi, prawda?- To był codzienny „Times” czy niedzielny? - spytałam ze współczuciem, zakładając, że jeśli jeden go schlastał, to drugi będzie wynosić pod niebiosa.Lepiej, żeby to była gazeta codzienna, bo księgarze bardziej się liczyli z recenzjami niedzielnymi.Usłyszałam westchnienie towarzyszące zdejmowaniu okularów.- Obie.- Jak to możliwe?- Połączyłem obie recenzje i przeczytałem ci je tak, jakby były jednym tekstem.Krytyk z niedzielnego wydania dodał dla wzmocnienia efektu, że „ulgą byłoby zobaczyć pana Smythe’a kierującego swoje zainteresowania ku czemuś innemu niż bezbarwne powieści, gdyby tylko ktoś go zdołał namówić, żeby zdjął tego ogromnego stetsona, którego nosi, metaforycznie, podczas pracy twórczej”.Chciałem pominąć ten fragment, bo to dla mnie strasznie przygnębiające.- Westchnienie.- A ja tak polubiłem Amerykę, kiedy tam byłem, i myślałem, że ona lubi mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates