[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ściana toalety zafalowała i znów zniknęła.Wicher zawył, ze zranionego ucha ściekała na szyję krew.–OK, chłopcze.Odepnij teraz pas z bronią i rzuć go na ziemię.Słyszałeś? – polecił Wayne.–Tak.–Rób to grzecznie i powoli.Ręce trzymaj wciąż na widoku.Ten facet nie bajerował.Grzecznie i powoli, tak jak tamtem nakazał, Ricky odpiął pasek, wyciągnął go ze szlufek dżinsów i rzucił na podłogę.W zderzeniu z kafelkami klucze powinny brzęknąć, modlił się, żeby tak się stało.Nic z tego.Usłyszał jedynie głuche szczęknięcie, jakby upadły na ziemię.–Świetnie – stwierdził Wayne.– Zaczynasz postępować, jak należy.Co masz na swoje usprawiedliwienie?–Przepraszam – podsunął słabo Ricky.–Przepraszasz?–Za sikanie na ulicy.–Nie wydaje mi się, by "przepraszam" było wystarczającym zadośćuczynieniem – powiedział Wayne.–Ale naprawdę mi przykro.To był błąd.–Takich obcych, jak ty, mamy w tych stronach serdecznie dość.Dzieciak z portkami wokół kostek sadził kupę na środku saloonu.To właśnie nazywam nieokrzesaniem! Gdzie was tego uczą, sukinsyny? To takie wykształcenie dają owe dziwaczne szkoły na Wschodzie?–Nie wiem, co powiedzieć.–I dobrze, że nie wiesz – oświadczył Wayne, przeciągając słowa.– Byłeś z tym dzieciakiem?–W pewnym sensie.–Co to za gadka? – Wbił lufę w plecy Ricky'ego.Efekt był dość realistyczny.– Byłeś z nim czy nie?–Chciałem tylko powiedzieć…–Na tym terytorium nie masz nic do powiedzenia, stary, możesz mi wierzyć.Odciągnął z trzaskiem spust.–Czemu się nie odwrócisz, synu? Zobaczymy, z czego jesteś zrobiony.Ricky znał takie obrazki.Człowiek odwraca się, sięga po ukrytą spluwę i Wayne go zabija.Bez gadania, bez dyskusji o etyce takiego postępowania.Kula załatwia sprawę skuteczniej niż słowa.–Odwróć się, powiedziałem.Ricky najwolniej jak mógł, odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z bohaterem tysiąca strzelanin.Zobaczył go, a właściwie jego wyidealizowany wizerunek.Wayne ze środkowego okresu swojej kariery, jeszcze nie taki gruby i nie schorowany.Wayne z "Rio Grandę", okryty kurzem dalekich szlaków, o oczach zmęczonych odwiecznym wpatrywaniem się w horyzont.Ricky nigdy nie gustował w westernach.Nie trawił tego wymuszonego kultu męskości, wielbienia brudu i taniego heroizmu.Jego pokolenie wkładało kwiaty w lufy karabinów.Wtedy uważał to za coś fajnego; prawdę mówiąc, sądził tak i teraz.Ta twarz, tak kretyńsko męska, tak bezkompromisowa, uosabiająca legendę o chwale pionierskich początków Ameryki, o moralności doraźnego wymiaru sprawiedliwości, o czułości przepełniającej serca brutali.Aż go ręce świerzbiły, by rąbnąć tego dupka.Pieprzyć to! Jeżeli aktor, kimkolwiek był, zamierzał go zastrzelić, cóż szkodziło wpakować pięść w gębę sukinsyna? Myśl zamieniła się w czyn; Ricky zacisnął palce i zamachnął się.Kostki zderzyły się z podbródkiem Wayne'a.Aktor był wolniejszy niż jego filmowe kreacje.Nie zdążył uchylić się przed ciosem.Ricky skorzystał z okazji, by wytrącić mu rewolwer.Potem zasypał kowboja lawiną uderzeń w korpus, tak jak pokazywano to na filmach.Ów popis mógł robić wrażenie.Rosły mężczyzna zachwiał się pod naporem ciosów.Potknął się, ostroga wplątała się we włosy martwego chłopaka.Stracił równowagę i pokonany runął w pył.Leżał, sukinsyn! Ricky poczuł dreszcz, jakiego nigdy dotąd nie udało mu się zaznać, euforię płynącą z przewagi fizycznej.Mój Boże! Pokonał największego kowboja na świecie.Zwycięstwo stłumiło wrodzony krytycyzm Ricky'ego.Burza piaskowa znów nabrała sił.Wayne wciąż leżał, zalany krwią z rozbitego nosa i pękniętej wargi.Tumany kurzu ograniczały widoczność, kryjąc jego upokarzającą klęskę.–Wstawaj! – zażądał Ricky, starając się zapanować nad sytuacją, póki jeszcze miał na to szansę.Poprzez wirujący piach dostrzegł uśmiech Wayne'a.–No, chłopcze – zadrwił kowboj, rozcierając podbródek.– Jeszcze zrobimy z ciebie mężczyznę…I nagle jego ciało rozwiało się w kłębach kurzu, ustępując miejsca czemuś innemu, kształtowi, którego Ricky nie potrafił nazwać.Czemuś, co było i nie było Wayne'em, raptownie tracącym cechy ludzkie.Piach natarł z furią, wdzierając się do uszu i w oczy.Ricky, zataczając się, uniknął z pola walki.Krztusił się.Jakimś cudem znalazł ścianę, a potem drzwi i nim jeszcze dotarło do niego, gdzie się znalazł, hucząca burza wypluła go w ciszę "Movie Pałace".I choć w dniu, w którym zdecydował się na zapuszczenie wąsów, obiecał sobie, że nigdy już nie będzie pękał, teraz jęknął tak, że nie powstydziłaby się tego Fay Wray, i zemdlał.A w foyer Lindi Lee tłumaczyła Birdy, dlaczego nie przepada za kinem.–Wiesz, to Dean lubi westerny.Mnie specjalnie nie ciągnie do kina.Ale zdaje się, że nie powinnam ci tego mówić…–Nie przejmuj się.–Chodzi mi o to, że ty pewnie kochasz kino.Pracujesz tu.–Niektóre filmy lubię.Nie wszystkie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates