[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wewnątrz pulsującej czerwieni i żółci dwa ciemniejsze miejsca,niepokojąco przypominające oczy, poruszały się, tak jakby oglądały komnatę i obecnych w niej ludzi.Wszyscy cofnęli się odruchowo — z wyjątkiem Albanusa i Omphali, która skuliła się na swoim miejscu.— Pierwiastku ognia — rzekł Albanus łagodnym tonem — zabij Omphalę.Usta blondynki rozwarły się do krzyku, lecz nie wydobył się z nich dźwięk, płomień skoczył ku dziewczynie i spowił ją całkowicie.Niewolnica zerwała się z podłogi i zaczęła miotać w środku kłębu ognia, który powoli stawał się nieprzejrzysty.Płomień skwierczał i syczał, a przez te odgłosy przedzierał się cichutki krzyk, dobiegający jakby z coraz większej odległości.Po chwili kłąb ognia zniknął z głuchym cmoknięciem, pozostawiając po sobie jedynie mdląco słodki zapach.— Ale bałagan — mruknął Albanus, pocierając pantoflem oleistą czarną plamę namarmurowej posadzce, tam gdzie jeszcze przed chwilą klęczała dziewczyna.Pozostali wpatrywali się w niego z przerażeniem i niewiarą, jak gdyby zmienił się w legendarnego smoka Xutharcana.Zdumiewające, ale to Melius pierwszy odzyskał głos.— Te przybory, Albanusie, czy my również nie powinniśmy mieć niektórych? — Jegopodkrążone oczy zamrugały niespokojnie, gdy inni go nie poparli.— Jako dowód, że wszyscy jesteśmy równi — dokończył niepewnie.Albanus uśmiechnął się.Już niedługo im pokaże, jacy są równi…— Oczywiście — rzekł gładko.— Sam o tym myślałem — wskazał na stół.— Bierzcie, a ja wyjaśnię, jaką moc posiada wybrany przez was przedmiot — mówiąc te słowa wsunął do sakiewki u pasa czerwoną kulę.Melius zawahał się, wyciągnął dłoń i zawiesił ją tuż nad rękojeścią miecza.— Jaką… jaką moc ma to?— Przemienia każdego, kto go dzierży, w mistrza fechtunku.— Albanus po odkryciu tej właściwości broni nie dociekał dalej.Nie interesowało go bycie bohaterem, on chciał zostać królem.— Weź miecz, Meliusie.Albo jeżeli się boisz, może Vegentius… — Albanuspodniósł pytająco brwi i zerknął na żołnierza.— Ja nie potrzebuję żadnych magicznych sztuczek — odparł z pogardą Vegentius.Nie ruszył się z miejsca.— Demetrio? — rzekł Albanus.— Stephano?— Nie lubię czarów — szczupły młodzieniec pośpiesznie cofnął się od stołu.Stephana była z twardszego materiału, ale równie szybko potrząsnęła głową.— Jeżeli te czary mogą ściągnąć Gariana ze Smoczego Tronu, to mi wystarczy.A jeżeli nie mogą… — przez chwilę patrzyła Albanusowi w oczy, po czym spuściła wzrok.— Ja wezmę miecz — odezwał się Melius.Podniósł broń, sprawdził wyważenie i roześmiałsię.— Chciałbym zostać mistrzem miecza i nie mam takich skrupułów jak Vegentius.Albanus uśmiechnął się dobrotliwie, ale po chwili jego rysy stwardniały.— Teraz słuchajcie — zaczął, przeszywając ich po kolei lodowatym spojrzeniem.—Pokazałem wam ledwie małą cząstkę mocy, która pozwoli mi przejąć tron Nemedii i spełnić wasze marzenia.Wiecie, że nie ścierpię poczynań, które mogłyby przeszkodzić mym zamiarom.Nic nie może stanąć między mną a Koroną Smoka.Nic! Idźcie już!Cofnęli się tyłem do wyjścia, jak gdyby Albanus już siedział na Smoczym Tronie.IWysoki, muskularny młodzieniec kroczył ulicą Belverus, stolicy Nemedii, czujnie i z ręką w pobliżu rękojeści miecza.Błękitne oczy i podbity futrem płaszcz świadczyły, iż pochodził z Północy.Belverus w lepszych czasach widywało wielu barbarzyńców ogłupionychwielkomiejskimi przybytkami i z łatwością rozstających się ze swym srebrem czy złotem.Częstokroć straż miejska wywlekała ich ze spelunek, bowiem nie rozumiejąc tutejszych zwyczajów, chwytali za miecz, gdy ograno ich w kości.Jednakże ten człowiek, aczkolwiek liczący sobie ledwie dwadzieścia dwa lata, szedł z pewnością kogoś, kto szlifował bruki miast równie wielkich, a nawet większych; Arenjum, Shadizar zwanego Przeklętym, Sultanapuru czy Aghrapur, a nawet legendarnych miast dalekiego Khitai.Szedł ulicą Wysoką w Dzielnicy Targowisk, biegnącej mniej niż pół mili od pałacu Gariana, króla Nemedii.Przed otwartymi sklepami stały stoły z wyłożonymi towarami.Tłum kłębił się między nimi, oceniając tkaniny z Ophiru, wina z Argos i inne dobra z Koth i Korynthii, a nawet Turami.Ceny sprawiały, że Conan z niepokojem zastanowił się, jak długo zdoła przeżyć w tym mieście.Między sklepami tłoczyli się żebracy, okaleczeni, ślepi albo jedno i drugie.Ich jękliwe prośby o jałmużnę konkurowały z krzykami przekupniów zachwalających towary.Na każdym rogu wałkoniła się gromada wyrostków, którzy bawili się rękojeściami mieczy, bez żenady ostrzyli sztylety lub podrzucali pałki.Ich bezczelne i pożądliwe oczy śledziły przemykające bojaźliwie, smukłe dziewczyny.Co chwila gwizdali na ladacznice w brązowych imiedzianych bransoletach oraz głęboko porozcinanych sukniach, ukazujących przeznaczone na sprzedaż wdzięki.Wszędzie unosił się smród wymiotów, moczu i ekskrementów.Rosłemu młodzieńcowi ta mieszczańska dzielnica przypominała jedną z tuzina widzianych przezeń dzielnic nędzy.Naraz sześciu opryszków odzianych w strzępy strojnych ubrań i najpodlejsze łachmany zatrzymało przejeżdżający skrzyżowanie wózek sprzedawcy owoców.Chudy przekupień stałw milczeniu, ze spuszczonymi oczami i pobladłą z niepokoju twarzą, a oni grzebali w jego towarze, gryząc owoce i rzucając je na bruk.Wypchawszy zanadrza tunik, poszturchując się i przechwalając jeden przez drugiego, zebrali się do odejścia.Ich zuchwałe spojrzenia onieśmielały wszystkich przechodniów, którzy zachowywali się tak, jakby mężczyźni ci byli niewidzialni.— Nie przypuszczam, byście zamierzali zapłacić — zajęczał sprzedawca, nie podnosząc głowy.Jeden z bandziorów, zarośnięty drab w haftowanym złotogłowiem brudnym płaszczu,pokazał w szerokim uśmiechu poczerniałe pieńki zębów.— Zapłacić? A masz zapłatę! — uderzył sprzedawcę w twarz, a ten zwalił się z jękiem na kamienie.Zbir z chrapliwym śmiechem przyłączył się do pozostałych, którzy przystanęli, by nacieszyć oczy widokiem leżącego w błocie sprzedawcy.Po chwili ruszyli w swoją drogę, a mieszczanie rozstępowali się przed nimi bez słowa.Muskularny młodzieniec z Północy zatrzymał się krok od wózka.— Nie wezwiesz miejskiej straży? — zapytał z zaciekawieniem.Sprzedawca wyprostował się z obawą.— Proszę… Muszę nakarmić rodzinę.Są innewózki.— Nie kradnę owoców ani nie biję bezbronnych — rzekł oschle młodzieniec.— Nazywam się Conan.Czemu strażnicy cię nie bronią?— Strażnicy? — roześmiał się gorzko starzec.— Siedzą w koszarach i dbają tylko o własną skórę.Sam widziałem, jak trzech takich zbójów powiesiło jednego z nich za pięty i wykastrowało.Tyle sobie robią ze straży — wytarł drżące ręce o przód tuniki i nagle uświadomił sobie, że rozmawiając z barbarzyńcą na środku skrzyżowania, za bardzo rzuca się w oczy.— Muszę iść — mruknął.— Muszę iść — schylił się do dyszla wózka i podreptał nie patrząc na Cymmerianina.Conan spoglądał za nim z litością.Przybył do Belverus, aby wynająć się jako żołnierz.Niegdyś był już najemnikiem, podobnie jak złodziejem, przemytnikiem i bandytą.Jak na razie wyglądało na to, że ten, kogo będzie stać na skorzystanie z jego usług, na nieszczęście nie będzie tym najbardziej potrzebującym ochrony.Niektórzy ze sterczących na rogu opryszków zwrócili uwagę na rozmowę Conana zhandlarzem i zamierzali rozerwać się nieco, zaczepiając cudzoziemca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates