[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.SEAN U.MOOREtom 47CONAN I SZALONY BÓGTYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE GRIM GREY GODPRZEKŁAD: STANISŁAW SAWICKIDla Raven z miłością,za wczoraj, dziś i jutroSpecjalne podziękowania dla Catherine C.i Sprague de Camp, strażniczek ogniaPROLOGSZAKAL Z ACHERONUPrzez dziewiętnaście wieków Święte Miasto Nithia pozostawało niezdobyte.Każdy, kto chciałby nim zawładnąć, miał przed sobą dziewięciodniową podróż wśród rozpalonych słońcem wydm pustynnego piasku.Piesza wyprawa byłaby samobójstwem.Tylko trzykroć w historii miasta armie konne pokonały pustynię dochodząc do wysokich, wzniesionych z białego marmuru murów Nithii i zatrzymały się przed masywną mosiężną bramą.Jednak utrudzeni najeźdźcy za każdym razem musieli odejść, gdyż prowadzenie oblężenia na jałowej nithijskiej pustyni okazywało się niemożliwe.Woda i żywność znajdowały się tylko za murami grodu, gdzie legendarne Siedem Fontann Ibisa nawadniało dające obfity plon ogrody i karmiło mieszkańców.Lecz dzisiaj ani pustynia, ani zbudowane z mosiądzu i kamienia fortyfikacje nie uchroniły Świętego Miasta.Powalone wrota, zgniecione niczym pergamin w garści okrutnego boga, leżały na ulicy z białego marmuru.W pobliżu widniały w bezładzie ciała stu doborowych nithijskich wojowników; nieskazitelna niegdyś biel marmurowego bruku splamiona była krwią wypływającą z ich okropnych ran.Ślady unurzanych we krwi butów zwycięzców i kopyt ich koni wyznaczały purpurową ścieżkę od powalonej bramy do centrum miasta, gdzie wznosiła się największa świątynia, jaką znał ówczesny świat.Zdobywcy wrót jak nieuchronna fala śmierci zalali ulice miasta.Przeszukiwali każdy budynek, żaden mężczyzna, żadna kobieta ani dziecko nie uniknęło rzezi.Dwa tysiąclecia przeżyte bez wojny i w izolacji spowodowały, że pokojowo nastawieni Nithianie nie potrafili walczyć.Nikt nie zdołał uniknąć okropnego losu, mury, które do tej pory stanowiły ochronę, teraz stały się pułapką.W porannej masakrze kilkuset bezlitosnych jeźdźców zamieniło Święte Miasto w przerażający grób dziewięciu tysięcy wyznawców Ibisa.Przed południem ucichły przepełnione bólem krzyki ostatnich ofiar.Słychać było tylko odgłos równomiernych uderzeń ogromnego tarami o marmurowe wrota świątyni, ciężkie sapanie pracujących przy taranie mężczyzn i surowe rozkazy ich dowódcy, który siedziałdumnie na swym rumaku.Szyderczy uśmiech upodobniał go do szatana.Zbroczony krwią od stóp do głów, z płonącymi złowrogim ogniem oczyma otoczonymi czerwonymi obwódkami, bardziej przypominał diabła niż człowieka.Uniósł swój długi na cztery stopy, zakrzywiony miecz z czarnej stali i wykrzykiwał rozwścieczony, oczekując z niecierpliwością, kiedy bariera ustąpi, by mógł dalej szerzyć śmierć.Jego ostry, okrutny głos przypominał szczekanie szakala i dlatego ludzie, którzy ośmielali się szeptać o jego czynach, zwali go Szakalem z Acheronu.Nikt nie odważył się wypowiedzieć tego imienia w jego obecności — w rzeczy samej, w ogóle niewielu przemawiało do niego, chyba że na jego rozkaz.Tylko najodważniejsi z mężczyzn mieli śmiałość spojrzeć mu prosto w twarz.Jeśli nie spodobał mu się ton czyjegoś głosu lub gdy wyczuł nawet najmniejszy brak szacunku dla swojej osoby, zabijał winowajcę natychmiast.Naprawdę nazywał się Dhurkhan Czarnomiecznik.Już samo imię napełniało serca ludzi strachem i nienawiścią.Ogromne przedramiona Szakala były grubsze od łydek silnego mężczyzny; barkami górował ponad głowami wysokich mężczyzn.Czarnomiecznik miałnadprzyrodzone zdolności zmuszania innych do uległości, był Głównym Komendantem Armii Acheronu i bratem strasznego Xaltotuna — czarnoksiężnika, który swą mocą przewyższał każdego z dwudziestu stygijskich magów.Czarnomiecznik rzucał przekleństwa i wymachiwał okrytą kolczatką pięścią w kierunku swych ludzi, jego głos ciął jak bicz.Jeden z żołnierzy pracujących przy taranie zatrzymał się, by otrzeć pot kapiący z brwi, czym zakłócił rytm pracy pozostałych.Niemal w tej samej chwili jego głowa spadła z tryskającego krwią karku i stoczyła się dudniąc po marmurowych schodach.Czarnomiecznik natychmiast rozkazał innemu żołnierzowi zająć miejsce zabitego.I na nowo dwadzieścia grzbietów pochyliło się do pracy, naprężone mięśnie i wysiłek wyciskały z mężczyzn ciężkie oddechy i jęk.Światło żółto–zielonej aureoli otaczało ciemne żelazo głowicy taranu.Sam Xaltotun nasycił metal potężnymi zaklęciami, które rozbiły już niejedne wrota.Iskry sypały się spod żelaza uderzającego o kamień, a masywne drzwi drżały w futrynie.— Solnarusie! — ryczał Czarnomiecznik strząsając czerwone krople ze swego miecza.—Twój koniec jest bliski, ty tchórzliwy pastuchu kwiczącego stada Ibisa! Szalony Bóg będzie mój!Jego szatański śmiech odbijał się echem od kamieni martwego miasta, a taran uderzyłponownie.Za ustępującym marmurowym portalem, w wewnętrznym sanktuarium świątyni siedmiu Nithijczyków oczekiwało na swój los.Sześciu z nich klęczało spokojnie, z twarzami zwróconymi ku zachodowi, śpiewając cicho.Atłasowe szaty w łagodnym kolorze gołębiej szarości, prosty obrzędowy strój dostojnych kapłanów Ibisa, okrywały mężczyzn od ogolonych głów po nagie stopy.Tylko ręce mieli odkryte, z dłońmi przyłożonymi płasko do podłogi i końcami palców skierowanymi przed siebie.Za nimi stał Solnarus, Kapłan — Król Nithii.Jego obszerna szata podobna była do habitów pozostałych kapłanów, ale w odróżnieniu od klęczących miał zsunięty kaptur.Twarz i strój Solnarusa tworzyły plamy bladej szarości, a nawet bieli.Wpadające przez kryształowy dach świątyni światło czyniło spokojną twarz Kapłana — Króla jeszcze bielszą.Nie każdy mógłby znieść jej blask.Solnarus wpatrywał się w słońce tak, jakby ten ciepły blask dodawał mu sił.Jak na mieszkańca pustyni miał wyjątkowo jasną cerę.Jego twarz i skóra czaszki były gładkie jak u młodego mężczyzny, choć minął prawie wiek, odkąd się urodził.Kapłani — Królowie Nithii pochodzili od królów Atlantydy, którzy żyli trzy razy dłużej niż zwykli ludzie.W oczach Solnarusa uważny obserwator mógł dostrzec mądrość zgromadzoną przez stulecie życia.Tęczówka w lewym oku Kapłana — Króla błyszczała odcieniem błękitu tak głębokim, jak lazur nieba.Tęczówka prawego oka promieniała niczym polerowany bursztyn.Kontrastujące z bezbarwnym otoczeniem oczy Kapłana — Króla wywoływały trwogę, a jednocześnie niemal rzucały urok.Solnarus, tak jak pozostali kapłani, śpiewał wolno i rytmicznie.Podniósł ręce wysoko i osunięte rękawy odsłoniły wątłe, białe jak alabaster ramiona.W dłoniach trzymał wydrążoną kulę, o cienkich kryształowych ściankach, wypełnioną drobnym białym piaskiem.Nagle przestał śpiewać.— Dopełniło się — westchnął.Rozległo się trzaskanie stawów, gdy sześciu kapłanów podnosiło się rozprostowując zgięte plecy i zastałe kolana.Nie było po nich widać zmęczenia, choć klęczeli i śpiewali od wschodu słońca.Odrzucili kaptury odsłaniając poważne twarze i ze złożonymi dłońmi obrócili się do Kapłana–Króla.— Dotyka nas boska moc — powiedział cicho niski, baryłkowaty kapłan zwanyMilviusem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates