[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chirurg, aby ją chociaż ocalić, sięgnął już po ostatnią deskę ratunku, to jest długi żelazny hak, lecz w tym momencie asystująca mu akuszerka wydala głośny okrzyk i zagłębiwszy rękę w ciało rodzącej, wydobyła zeń pomarszczony produkt przedwczesnego porodu, sapiąc ze zgrozy na widok krwi buchającej na prześcieradła.– Madame Pasquier, ma pani zdrową dziewczynkę – z powagą oznajmił chirurg, bacznie przypatrując się drobnej przyczynie swoich tak wielkich trudności, którą położna podsunęła matce przed oczy.Wrzeszczałam wniebogłosy.Miałam koślawą stopę i cała pokryta byłam czarnym owłosieniem.– O Boże, jakaż ona szkaradna! – jęknęła moja matka.Odwróciła śliczną twarz do ściany i zaczęła płakać z zawodu.Płakała tak przez dwa dni.Jeszcze w tym samym tygodniu wyprawiono mnie na wieś nie opodal Fontenay-aux-Roses chłopskim wozem pełnym nowo narodzonych paryżan, których tak jak i mnie oddawano na wychowanie.Do domu wróciłam dopiero po pięciu latach, a i to tylko przez czysty przypadek: ojciec widział mnie na tyle długo, że zauważył kolor moich oczu – były szare.Ukończyłam właśnie pięć lat, kiedy do Fontenay-aux-Roses wtoczył się ogromny, połyskliwie czarny powóz ze złoceniami i wielkimi czerwonymi kołami.W owych czasach powozów nie widywało się jeszcze tak często nie tylko w maleńkiej wiosce, ale i w samym Paryżu, toteż nawet pojawienie się słonia nie wywołałoby większego zainteresowania niźli ten wspaniały ekwipaż.Wszyscy mieszkańcy wioski tkwili w oknach, przyszedł popatrzeć nawet sam proboszcz.Pojazd ciągnęły dwa okazałe gniadosze w mosiężnej uprzęży, która brzęczała przy każdym ich ruchu.Na koźle siedział stangret z długim batem, a z tyłu na ławeczce stało trzech lokajów w błękitnej liberii z błyszczącymi mosiężnymi guzikami.Była jeszcze pokojówka w śnieżnobiałym czepeczku i takimż fartuszku, no i był mój ojciec o szarej twarzy i plecach zgarbionych od zmartwień.Do rąk jego bankierów trafił list zaadresowany do matki z żądaniem podwyższenia opłat łożonych na moje utrzymanie, tak więc przyjechał zabrać mnie do domu.Rozpoznał mnie też od razu po tej koślawej stopie.Czarnych włosków na ciele już nie miałam– wypadły podobno w parę tygodni po urodzeniu.Biegłam właśnie z gromadą rozwrzeszczanych dzieciaków podziwiać nieznany pojazd, kiedy wskazał mnie laską.Zpowozu wyskoczyła służąca, złapała mnie, wyszorowała, po czym ubrała w przepiękny strój przywieziony z miasta, ojciec zaś wręczył pękatą sakiewkę zapłakanej matce Jeannot, piastunce.W powozie było gorąco i niewygodnie.Skórzane siedzenia okazały się nieznośnie śliskie, a piękny strój taki ciasny, że krępował mi ruchy, w dodatku kłuł i uwierał.Nie było już matki Jeannot.Naprzeciwko siedział obcy pan w staroświeckim podróżnym stroju i szerokoskrzydłym kapeluszu z pękiem piór.Patrzył na mnie oczyma pełnymi łez; pewnie i jemu tęskno było za matką Jeannot – tak to sobie wtedy tłumaczyłam.– A twoja matka powiedziała mi, że umarłaś – odezwał się w końcu.Z wolna pokręcił głową, jakby nie był w stanie tego pojąć, a ja długą chwilę przyglądałam się jego smutnej twarzy.–Jestem twoim ojcem, Genevieve.Czyżbyś nic o mnie nie wiedziała?– Wiem – odrzekłam.– Wiem, że jesteś najlepszym ojcem na świecie.Tak mówiła matka Jeannot.– Jemu wtedy łzy pociekły z oczu i mocno przygarnął mnie do piersi, nie bacząc na swój pięknie haftowany kubrak, który mogłam przecież zabrudzić.– Przywiozłeś mi tu jakieś nieczułe stworzenie, kompletnie pozbawione serca – oświadczyła matka, obrzucając mnie ostrym spojrzeniem swych twardych jak porcelana zielonych oczu.Ubrana w żółte jedwabne sacque1 spoczywała w fotelu, oglądając próbki tkanin przesłane przez modnego krawca, z którego usług korzystały wytworne damy.Stałam w przeciwległym końcu salonu – przed chwilą dopiero wysiadłam z powozu – i patrzyłam na nią bez słowa.Była bardzo ładna, mimo to nie miałam ochoty jej dotknąć.Ogień w kominku wygasł i w wysokim pokoju wyłożonym biało-niebieską boazerią panował dotkliwy chłód.Ani wtedy, ani jeszcze przez wiele lat nie zwróciłam uwagi na gołe klepki parkietu, z którego usunięto dywan, oraz jasne prostokąty na ścianie, gdzie, jak mi powiedziano, wisiały kiedyś malowidła pędzla Voueta i Le Sueura.Dom, do którego przywiózł mnie ojciec, był starą rezydencją wzniesioną za czasów Jana Dobrego w Quartier de la Cite, a więc w samym sercu Paryża.Nad salonem i jadalnią, przebudowanymi zgodnie z najnowszą modą, pozostały prastare wąskie komnaty, bezładnie stłoczone wokół dziedzińca, którego jeden róg zajmowała wieża, pośrodku zaś stała studnia.Na 1 sacque (fr.) – rodzaj luźnej, workowatej sukni, najczęściej różowej.parterze mieściły się kuchnia i stajnia, obie z wyjściem na dziedziniec.Tutaj Cezar i Brutus, dwa gniade wałachy, wystawiały do słońca swoje długie końskie fizjonomie, psy i koty wałęsały się wśród nieczystości w poszukiwaniu resztek pożywienia, a kucharka łajała kuchenną dziewkę, gdy ta wylewała na bruk pomyje.Na piętrze królowała elegancja – ściany lśniły od złoceń, z sufitów spoglądały malowane nimfy.Kiedy matka przyjmowała gości, z salonu płynęły dźwięki skrzypiec.Wyżej rozpościerał się już tylko starożytny chaos –dziwaczne pokoje rozmaitej wielkości i kształtów, otwierające się to na jakąś krętą klatkę schodową, to znów uchodzące w istny labirynt przyległych komnat.Fasada rezydencji, z ciężką bramą pod szerokim a nisko zarysowanym łukiem gotyckiego sklepienia, nie pozwalała dojrzeć prawie nic z tego, co działo się w środku.A toczyło się tu życie ciekawe i skomplikowane [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates