[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Boże! — Bobrowicz wzniósł oczy w górę.— Jakże mało niespodzianek przysparza nam ukochana ojczyzna!— Niech się pan nie martwi — Sylwester zwrócił ku niemu swoją szeroko uśmiechniętą twarz.— Głodu nie będzie.W razie czego kurę do garnka i po krzyku.Już ja się tym zajmę.Chłopaki zawsze wiedzieli, że ze mną głodu nie ma.Może być jeszcze konserwowy bigos -— wycofał się szybko z tych wspomnień.Nikt mu już nie odpowiedział.Jechali teraz drogą o częstych zakrętach, biegnącą niby płytki wąwóz wśród zalesionych wzgórz.Słońce było już w połowie nieba, w samochodzie zaczynało robić się gorąco.Gaj rozsunął zamek błyskawiczny kurtki.— A przynajmniej są ryby w tej rzece?— No! — rozpromienił się Sylwester.— Sam widziałem, jak wyskakiwały do słońca! I raki są, mówili mi we wsi.— Raki?— A co pan myśli? Tyle ich jest, że do miasta wożą!— Zabrałeś wędki? — zapytał Bobrowicz Michała.— I karty? — dorzucił doktor.— Nigdy nie zapominam jednego ani drugiego.Ale gdzie jest czwarty do brydża?Sylwester skurczył się na siedzeniu.Patrzyli teraz wszyscy na niego, doktor ze smutkiem.— Mocny Boże, jak ten Łazanek grał w brydża! Sylwester nie słyszał nigdy o Łazanku, wyglądało na to, że ów Łazanek był czule wspominanym jego poprzednikiem w ekipie.Może przeniósł się gdzie indziej, może awansował —wszystko jedno, co się z nim stało, Sylwester utopiłby go w tej chwili w łyżce wody.— Ja się nauczę — szepnął.Doktor spojrzał na niego z politowaniem.— Człowieku! — powiedział tylko.— Chyba się znajdzie w okolicy jakiś ksiądz — westchnął Hubert.— Znowu wyjdzie na to, że mamy klerykalne ciągoty, ale dopóki sekretarze gromadzkich komitetów nie nauczą się grać w brydża, nic na to nie poradzimy.— Ja się naprawdę nauczę — powtórzył Sylwester.Wpatrywał się w nie ogolony kark doktora i do niego, z bliska i żarliwie, adresowałswoje słowa.Kark nie wykonał jednak żadnego ruchu, z którego dałoby się wywnioskować, że taka ewentualność może być brana pod uwagę.Sylwester przeniósł wzrok na twarze swoich sąsiadów.Michał przymrużył lekko lewe oko.— Zobaczy się — mruknął.Może jednak nie wiedzą? — pomyślał Sylwester.Skwapliwie przyjął ten jakiś cień porozumienia, który zrodził się między nim a Gajem.Spróbował zajrzeć w oczy drugiemu, ale ten znów poprawiał swoje spodnie, żeby nie wypchały się na kolanach.— Kiedy podłączą nam światło? — zapytał.Sylwester przesunął językiem po wargach.— Tego mi nie powiedzieli.To już pan doktor będzie musiał sam na miejscu z przewodniczącym.— Słuchajcie, Piętka — przerwał mu Bobrowicz.— Pan doktor jest głową naszej ekipy i będzie pisał pracę naukową.I dlatego trzeba mu z tej głowy zdjąć wszystkie duperele, którymi właśnie wy musicie się zająć.My też — gdyby wam coś nie wyszło.— No, więc właśnie nie wyszło mi z tym światłem — Sylwester uznał, że najwyższy czas, żeby się do tego przyznać.— Przewodniczący powiedział, że we własnym zakresie nie może tego załatwić.— Ten Wieczorek? — zapytał doktor.— Ten Wieczorek — szepnął Sylwester.— I co dalej?— I powiedział, że trzeba w tej sprawie pojechać do powiatu, do wyższej władzy.— No to pojedziecie do powiatu.— Ja?— A kto?Sylwester umilkł.Już samo zdziwienie było niewłaściwe i mogło zdradzić — nie, nie mogło zdradzić, ale Sylwester wciąż o tym myślał, że do niedawna słowo „władza" miało dla niego inne znaczenie, jedyne znaczenie, z którym się liczył.I oto teraz Sylwester Piętka miał jechać do władzy w powiecie i załatwić podłączenie światła do baraku ekipy geologów we wsi Kaliniec.— Psiakrew! — zaklął Hubert.— Czym ja spodnie wyprasuję?— Powiesisz je na kołku, jak zeszłego roku i włożysz dres albo szorty.Zawsze żywisz cichą nadzieję, że będziesz składał wizyty.Bobrowicz nie odpowiedział Michałowi, wzruszył tylko ramionami i zapalił papierosa.Chyba naprawdę miał tę nadzieję, że gdzieś na tych wertepach, na których zwykle spędzali lato, zdarzy się autentyczny cud w postaci jakiejś nauczycielki, panny na poczcie czy na stacji kolejowej, autostopowiczki — diabli wiedzą, kto by to jeszcze mógł być, tyle pięknych dziewcząt kręci się po świecie.Właśnie mijali jakąś jadącą na rowerze — z tyłu wyglądała bardzo zachęcająco, z przodu okazało się, że nie ma więcej niż dwanaście lat.Ponieważ Hubert prawie wychyliłsię ponad opuszczoną szybą, Michał mruknął:— Nieletnia.Kierowca, który też obserwował dziewczynę od chwili, kiedy ukazała się za zakrętem, roześmiał się i przyhamował.Zjeżdżali w dół po małej pochyłości, u której krańca rozłożyła się okazała wieś.Sady zaczynały już kwitnąć, brzeg stawu, ku któremu zmierzało właśnie rozkrzyczane stadko gęsi, zielenił się intensywnie.— To tutaj? — ucieszył się doktor.— Nie — Sylwester ośmielił się zaprzeczyć.— To dopiero Olszanka.Do Kalińca będzie jeszcze z dziesięć kilometrów.Było z dwadzieścia.Ale okolica stawała się coraz piękniejsza i — to na pewno było złudzenie — jakby coraz bardziej zaangażowana w wiosnę.Towarzyszyła im teraz stale —raz płynąca tuż obok drogi, to znów oddalająca się jakimś malowniczym zakolem — rzeka o brzegach zarosłych wikliną i wierzbą, środkiem nurtu pozłocona słońcem.Unosiło się nad nią ptactwo, rozkrzyczane, nie zagrożone żadnym niebezpieczeństwem.Raz czy dwa mignął wśród gąszczu biały frak bociana.Prawie prosto z pola wpadli na rynek jakiegoś miasteczka, napili się ciepłego piwa, kupili papierosów.Doktor posłał Piętkę na pocztę, żeby się dowiedział, kiedy jest otwarta.Chodziło o wysyłanie korespondencji i telefony.Sylwester długo nie wracał.Wreszcie Hubert, wciąż mający nadzieję, iż oczekiwany cud ziści się wreszcie pewnego dnia, skwapliwie zdecydował się skoczyć po chłopca.Urząd pocztowy nie przekraczał rozmiarami kabiny kosmonauty.Sylwester stał oparty melancholijnie o zamknięte okienko, zza którego rozlegało się pracowite siorbanie.— Dopiero zupa — westchnął.Hubert zastukał delikatnie w szybę.— Smacznego! Nie odpowiedziano.Siorbanie jednak umilkło.Spojrzeli z nadzieją na okienko.Ale doszedł ich teraz szczęk talerzy i zgrzyt noża po fajansowym dnie naczynia.Hubert machnął z rezygnacją ręką i wyszedł, żeby uzbroić w cierpliwość denerwującego się doktora.Zjawił się wreszcie i Sylwester.Miał jeszcze rozmarzenie w oczach.— Schab z kapustą, panie doktorze.Pachniało tak, że nie mogłem czekać na otwarcie tego sukinsyńskiego okienka.— Piętka! — powiedział Caban, odwracając głowę od upstrzonego kolorową bibułką okna gospody, na którym piętrzyły się ustawione w powabną piramidkę słoiki z gulaszem.Powrócił Michał po zwiedzeniu zabytkowego kościóka i mogli jechać dalej.Teraz naprawdę było już niedaleko.Po jakichś czterech czy pięciu kilometrach wyskoczyła zza zakrętu tablica z napisem: KALINIEC.Unieśli się prawie na siedzeniach, żeby nie dać się zaskoczyć widokowi, który mógłlada moment wyłonić się zza drzew.Ale przez dłuższy czas nic się nie wyłaniało.Jechali drogą między polami nie obeschłymi jeszcze po orce.Nawet rzeki nie było widać, oddaliła się na południe i tylko pasmo ciągnących się wzdłuż jej brzegów zarośli świadczyło o tym, że jest, że nie porzuciła tej okolicy.— Piętka! — powiedział doktor już z rozczarowaniem w głosie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates