[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nic ich nie mogło powstrzymać przed klękaniem przy żywopłocie i wypatrywaniem ukrytego kapitelu kamiennej kolumny.– Popatrz, Simeonie, widzę go.Mosiężny pierścień, dokładnie taki jak w książce!Nie wiedzieli, że wejście do tunelu zostało zamknięte wiele lat temu przed takimi właśnie ciekawskimi badaczami.W innych okolicznościach Alice postanowiłaby zbadać tę sprawę dokładniej, lecz po drugiej stronie żywopłotu rozległ się męski śmiech, a po nim wesołe wołanie:– Ja będę dalej nosił, Adamie, idź z tatą na śniadanie, nie ma potrzeby dźwigać ich wszystkich naraz!I Alice przypomniała sobie, po co tu przyszła.– Dobrze – powiedziała.– W takim razie wieczorem na przyjęciu.– Powiedzmy o wpół do dwunastej w altance?– Tak, tak.– To bardzo ważne, Alice.– O wpół do dwunastej – powtórzyła trochę zniecierpliwiona.– Przyjdę.Mimo to pan Llewellyn nadal nie odchodził, jakby z tym poważnym, melancholijnym wyrazem twarzy przyrósł do miejsca, i patrzył na nią, jakby się chciał nauczyć jej rysów na pamięć.– Panie Llewellyn?– Pamiętasz, jak popłynęliśmy łódką w urodziny Clemmie?– Tak, pamiętam – odparła.– To był piękny dzień.Wspaniała wyprawa.Alice wymownym gestem schyliła się po koszyk stojący na stopniach fontanny i pan Llewellyn musiał zrozumieć aluzję, ponieważ kiedy się wyprostowała, już go nie było.Poczuła ukłucie nieokreślonego żalu i westchnęła głośno.To pewnie dlatego, że jest zakochana, robiło jej się żal wszystkich ludzi, którzy nie czuli tego co ona.Biedny stary pan Llewellyn.Kiedyś widziała w nim prawdziwego czarodzieja, teraz tylko zgarbionego, smutnego człowieka, przedwcześnie postarzałego, tkwiącego w niewoli wiktoriańskich obyczajów, z którymi nie chciał się rozstać.W młodości przeżył silne załamanie nerwowe, co miało pozostać tajemnicą, lecz Alice wiedziała wiele rzeczy, których nie powinna wiedzieć.To się wydarzyło, kiedy mama była małą dziewczynką, a pan Llewellyn przyjacielem jej ojca, Henriego deShiela.Porzucił życie zawodowe w Londynie i wtedy właśnie napisał Magiczne drzwi Eleanor.Alice nie wiedziała, co wywołało jego załamanie.Na wpół świadomie doszła teraz do wniosku, że powinna to bliżej zbadać.Ale nie dzisiaj, dzisiaj nie ma czasu na przeszłość, skoro po drugiej stronie żywopłotu czeka na nią przyszłość.Kolejny rzut oka potwierdził, że Ben jest sam i zbiera swoje rzeczy, żeby wrócić przez ogród na drugie śniadanie.Pan Llewellyn błyskawicznie wywietrzał jej z pamięci.Podniosła głowę i napawała się blaskiem słońca, które pieściło jej twarz.Jakaż to radość być sobą, tu i teraz.Nie potrafiła sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się czuć szczęśliwszy.W końcu po chwili wsunęła manuskrypt pod pachę i ruszyła w kierunku molo, odurzona ponętnym uczuciem, że jest młodą dziewczyną stojącą u progu roziskrzonej przyszłości.3Kornwalia, 2003Słońce przedzierało się przez liście i Sadie pędziła, aż jej płuca zaczęły błagać, żeby się zatrzymała.Ale nawet nie zwolniła, biegła coraz szybciej, wsłuchując się w uspokajający rytm własnych kroków, miarowe dudnienie, cichy pogłos wilgotnego mchu i gęstego zdeptanego poszycia.Psy jakiś czas temu znikły na wąskiej ścieżce, z nosami przy ziemi, prześlizgując się jak strumienie melasy między połyskującymi pędami jeżyn.Może jeszcze bardziej niż ona ucieszyły się, że deszcz przestał w końcu padać i mogą się wyrwać na wolność.Zdziwiła się, jaką przyjemność sprawiło jej ich towarzystwo.Z początku zaprotestowała, kiedy dziadek zaproponował, żeby je ze sobą wzięła, lecz nabrał już podejrzliwości, gdy nagle zjawiła się na jego progu („Od kiedy jeździsz na urlop?”) i wykazał typowy dla siebie upór.– Nie znasz tych lasów.Można się w nich zapuścić bardzo głęboko i niewiele trzeba, żeby w nich zabłądzić.Kiedy zaczął się z nią prawie sprzeczać i zasugerował nawet, że któryś z miejscowych chłopaków mógłby się z nią wybrać „dla towarzystwa” (patrzył na nią przy tym takim wzrokiem, jakby zamierzał zadać pytania, na które nie miała ochoty odpowiadać), szybko się zgodziła, że psom dobrze zrobi, jak się przebiegną.Sadie zawsze biegała sama, jeszcze zanim wyszła sprawa Baileyów i jej życie w Londynie nagle stanęło na głowie.Niektórzy biegają dla sportu, inni dla przyjemności, a Sadie biegała, jakby próbowała uciec przed własną śmiercią.Tak jej powiedział były chłopak.Rzucił to oskarżycielsko, zgięty wpół, próbując złapać oddech w środku Hampstead Heath.Wzruszyła ramionami, nie rozumiejąc, co można widzieć w tym złego, i właśnie wtedy pojęła, czując przy tym zaskakująco mało żalu, że z ich związku nic nie wyjdzie.Podmuch wiatru prześlizgnął się przez gałęzie i rozprysnął na jej twarzy ostatnie nocne krople deszczu.Potrząsnęła głową, lecz nie zwolniła.Po obu stronach ścieżki coraz gęściej rosły dzikie róże – niewolnicy przyzwyczajeń, powracający co roku w te same miejsca między liśćmi paproci i próchniejącymi konarami.To dobrze, że takie rzeczy są na świecie, to dowód, że naprawdę istnieje piękno i dobro, jak mówi się w wierszach i wyświechtanych frazesach.W jej pracy łatwo było stracić ten fakt z oczu.W czasie weekendu w londyńskich gazetach pojawiło się więcej informacji.Sadie zauważyła to przelotnie przez ramię jakiegoś mężczyzny w barze Na Przystani, kiedy jedli z Bertiem śniadanie.Ściślej mówiąc, kiedy ona jadła śniadanie, on zaś pił jakąś zieloną maź, która pachniała trawą.To był tylko niewielki artykulik, jedna kolumna na piątej stronie, lecz imię i nazwisko Maggie Bailey działało na Sadie jak magnes, tak że urwała w pół zdania i zaczęła zachłannie przebiegać wzrokiem drobny druk.Nie dowiedziała się z artykułu niczego nowego, co oznaczało, że nic się nie zmieniło.Bo dlaczego miało się zmienić? Sprawa została zamknięta.Pod artykułem podpisał się Derek Maitland.Nic dziwnego, że uczepił się tej historii jak rzep psiego ogona, taki już był.Pewnie dlatego go wybrała.Drgnęła przestraszona, kiedy Ash wyskoczył spomiędzy drzew i przeciął jej drogę z klapiącymi uszami i pyskiem otwartym w szerokim, mokrym uśmiechu.Zebrała siły, żeby nie zostać zanadto w tyle, zacisnęła pięści, aż zbielały jej palce, i przyspieszyła.Nie powinna czytać gazet, miała „zrobić sobie przerwę od tego wszystkiego”, wziąć się w garść i odczekać, aż sprawy w Londynie przyschną.Tak radził Donald.Wiedziała, że próbuje ją chronić, żeby nie utarto jej nosa, robił to z życzliwości, ale tak naprawdę za późno.Swego czasu było o tym głośno we wszystkich gazetach, w wiadomościach telewizyjnych; sprawa nie cichła przez kilka tygodni, zataczała nawet coraz większe kręgi, począwszy od artykułów relacjonujących konkretne komentarze Sadie, przez pochopne oskarżenia o rozłam w Scotland Yardzie i sugestie o próbach uciszenia sprawy.Nic dziwnego, że Ashford był zły.Nigdy nie przegapił żadnej okazji do wygłoszenia pogadanki na temat lojalności.– Nie ma nic gorszego niż wtyka w wydziale, słyszycie? – mówił, podciągając spodnie poplamione lunchem i rozpryskując strumienie śliny na zebranych detektywów.– Jak macie kolec w dupie, to wyciągajcie go na własnym podwórku.Nic bardziej nie szkodzi wydziałowi niż gliniarz puszczający oko do pismaków.Szczególną wzmiankę poświęcał wtedy najbardziej odrażającym z obcych, czyli dziennikarzom.Aż mu się broda trzęsła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates