[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Barney poszczekiwał i kłapał zębami, poganiając swego pana.Nagle mężczyzna pośliznął się na omszałym kamieniu, przewrócił na plecy i bezwładnie zjechał ponownie do podnóża, drętwiejąc raz po raz, gdy ostre występy skalne uderzały go po kręgosłupie.Barney, lekko oszołomiony, biegł obok, szarpiąc swego pana za rękaw.Hamish usiadł.Naprzeciwko, dokładnie tuż przed jego nosem, powierzchnia ściany znów migotała, a jej podstawa przesunęła się aż do podnóża szczytu.Nierówno oddychając, czuł po raz pierwszy w swoim długim, całkowicie spokojnym życiu, że zaraz zemdleje.Lecz nie śmiał tego zrobić.Zaczął się znów wspinać.Nie zatrzymując się, brnął jak taternik po ścianie góry, lękliwie spoglądając tylko w tył przez ramię: zamek powiększał się, jego mury „podpływały”, by pochłonąć głazy i zatrzymywały się na rumowisku o dwa metry od niego.Na szczycie, zmuszony do ucieczki, Hamish dźwignął się na obrzeże skały.Leżąc twarzą w dół chrapliwie wciągał powietrze wyschniętym gardłem.Owce, pierzchając w panice, przebiegały obok niego, jedne w górę, a inne w dół zbocza.Owiewał go lekki wiatr, który powoli chłodził gorączkę spowodowaną wytężonym wysiłkiem.W dole zamek stał znów nieporuszony.Na pierwszy rzut oka był materialny i zupełnie zwyczajny.Ale Hamishowi wydawał się teraz okropny i niesamowity.Barneya nigdzie nie było widać…Rozdział DrugiNoc sylwestrowa 1995 rok, 23:45.Jon Bannerman, który podawał się za turystę, stał u szczytu drogi Royal Mile, tam gdzie jej kocie łby spotykały się z asfaltem esplanady Edinburg Castle.Wpatrywał się swoimi ciemnymi, trochę niesamowitymi oczami w długą, wąską drogę, gdzie kłębiący się, roześmiany tłum tańcząc i śpiewając świętował śmierć starego i narodziny nowego roku.Oparł się o ścianę z wmurowaną tabliczką, upamiętniającą spalenie ostatniej szkockiej czarownicy w tym właśnie miejscu.Nie było to aż tak dawno temu, przynajmniej z punktu widzenia Bannermana.Bannerman utrwalił na taśmie historię tej tabliczki.Teraz, z magnetofonem nadal pracującym w kieszeni, skoncentrował swoją uwagę na tłumie, który świętował swój na poły barbarzyński, na poły orgiastyczny rytuał.Mężczyźni i kobiety, przeważnie zupełnie sobie obcy, całkiem otwarcie obejmowali się i całowali.Kochankowie, nie znający nawet swoich imion, dysząc szukali się po omacku w ciemnych przejściach.W mroźnym powietrzu unosił się odór alkoholu.Nieprzyjemny zapach dochodził również z pobliskiego pubu, którego przyciemnione światła sugerowały intymne przyjęcie.Jasnoocy ludzie włóczyli się w poszukiwaniu partnerów.Inni, pijani, ściskając butelki, przepychali się od jednej grupy do drugiej.Bannerman uznał, że niesamowitość i dekadencki nastrój tej sceny warte są utrwalenia.Nagle wpadła na niego jakaś dziewczyna sprawiając, że stracił na moment równowagę.–Och! – zmieszała się.Jej przesiąknięty brandy oddech buchnął mu w twarz.Chwyciła się go kurczowo, usiłując znaleźć oparcie, i spróbowała skupić wzrok na jego ciemnej, srogiej twarzy.–W głowie mi się kręci – westchnęła.– Nie wiem, czy ustanę na nogach.Bannerman pomógł jej utrzymać równowagę i mocno przytulił dziewczynę do siebie.Był to najlepszy sposób na zabezpieczenie jej przed upadkiem.–Trochę wypiłaś – powiedział, unikając oskarżycielskiego tonu.–Co? Trochę? Stary, wypiłam strasznie dużo.– Jej oczy odpłynęły zupełnie.Potem wykrzywiła swą śliczną twarz.– Boże! Co za hałas.Będę wymiotować.– Skryła twarz w płaszczu Bannermana.–Nie na mnie, mam nadzieję – odrzekł.Gdy podniosła twarz, była już spokojniejsza, a jej oczy patrzyły przytomniej.Przekrzywiła głowę i z trudem zdobyła się na uśmiech:–Nie jesteś stąd, to znaczy z Edynburga?–Jestem… turystą – wyjaśnił, wzruszając ramionami.–W Edynburgu? Zimą? – wydawała się być zdziwiona.Potem, nadal mocno do niego przytulona, wybuchła śmiechem.– Wyspy Bahama – powiedziała, gdy jej chichot przycichł.– Tam powinieneś był pojechać.Boże, co ja bym dała za odrobinę słońca!Odsunął się od niej łagodnie, w dalszym ciągu trzymając jej łokieć jedną ręką.–Dobrze się teraz czujesz?Trochę się chwiała, ale najwyraźniej wzięła się w garść.Spojrzała w stronę tłumu drepczących ludzi.Większość z nich ruszyła w kierunku Royal Mile.–Za dziesięć minut północ! – ktoś krzyknął i tłum przyspieszył.–Oni wszyscy idą do Auld Cross! – dziewczynie zaparło dech z podniecenia.– Dołączymy do nich?–Auld Cross – powtórzył.– Czy to coś wyjątkowego?–Co? Nie byłeś tam? Niespecjalny z ciebie turysta, co?Ponownie wzruszył ramionami.–Sama jesteś? – zapytał.Dziwne, gdyby tak było, bo według tutejszych wymogów była bardzo atrakcyjna.Na chwilę uśmiech opuścił jej twarz.–Powiedzmy, że tak – wymamrotała.– Ale ci dwaj, którzy mnie spili, pewnie by nad tym dyskutowali.O tak, już wiem, czego oni ode mnie chcą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates