[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dopiero tam, gdzie przez piach przesączał się strumyk, Benbow zobaczył odciśniętą kratkę opon samochodowych.Wytrzeszcz szedł przed nim - w obcisłym ubraniu, w sztywnym kapeluszu, ostry w liniach jak ultranowoczesny model stojącej lampy.Piach się skończył i wyszli z zarośli.Droga kręto biegła pod górę.Było prawie ciemno.Wytrzeszcz spojrzał przez ramię.- Prędzej, Jack - powiedział.- Dlaczego nie szliśmy na przełaj? - zapytał Benbow.- Między tymi tam.tymi wszystkimi drzewami? - zapytał Wytrzeszcz.Popatrzył ze wzgórza w dół, gdzie gąszcza wyglądały już jak jezioro atramentu, i podrzucił głowę, przy czym jego kapelusz mętnie, gadzinowato mignął w ostatniej szarości zmierzchu.- Rany boskie!Było prawie zupełnie ciemno.Wytrzeszcz zwolnił kroku.Szedł teraz obok Benbowa i Benbow widział nieustanne podrygiwanie słomkowego kapelusza, kiedy Wytrzeszcz, nieledwie wijąc się jak gadzina, rzucił szybkie spojrzenie wokoło.Ten kapelusz sięgał Benbowowi akurat do podbródka.Nagle coś - jakiś cień ukształtowany szybkością - przemknęło nad nimi nisko, bezszelestnie na napiętych skrzydłach, omiatając pędem powietrza ich twarze, i Benbow poczuł, że Wytrzeszcz całym ciałem przywiera do niego i wczepia dłoń w jego marynarkę.- To tylko sowa - powiedział.- To nie, tylko sowa.- I dodał: - Nazywają tego karolińskiego strzyżyka ptakiem rybackim.Otóż to! Że też tam nie mogłem sobie tego przypomnieć.A Wytrzeszcz kurczył się obok niego i wpijał mu palce w kieszeń, i syczał przez zęby jak kot.“On pachnie czarno - pomyślał Benbow - on pachnie tak jak ta czarna maź, która z ust pani Bovary chlusnęła na ślubny welon, kiedy podnieśli jej głowę.”W chwilę później nad czernią tej poszarpanej masy drzew ukazał się jakiś dom, sztywny, kanciasty na tle wieczornego nieba.Dom ten był wypatroszoną ruiną wysoką i wąską, wyłaniającą się sztywno z zapuszczonego cedrowego gaju.Górował nad okolicą, znany jako Siedziba Starego Francuza, wzniesiony jeszcze przed wojną secesyjną - dom plantatora w samym środku jego posiadłości: pól bawełny, ogrodów i trawników, które już dawno obróciły się na nowo w puszczę, na których od pięćdziesięciu lat plądrowali ludzie z sąsiedztwa, ściągając po kawałku drzewo na opał albo czasami przekopując grunt w tajemnej nadziei, że znajdą złoto rzekomo gdzieś tutaj zakopane przez założyciela plantacji, gdy Grant tędy prowadził swoje wojska na Vicksburg.Trzech mężczyzn siedziało na krzesłach przy końcu ganku.W głębi otwartej sieni widać było słaby odblask światła.Sień przecinała cały dom, wiodąc wprost na tyły.Wytrzeszcz wszedł po schodkach.Trzech mężczyzn spojrzało na niego i na jego towarzysza.- To jest profesor - powiedział nie zatrzymując się.Wkroczył do domu, do sieni.Przeszedł przez sień, przez tylny ganek i skręcił do izby, w której paliło się światło.To była kuchnia.Przy piecu stała kobieta.Miała na sobie wypłowiałą perkalową suknię, na gołych nogach zniszczone męskie buty robocze, nie zasznurowane i kłapiące.Spojrzała na Wytrzeszcza, a potem znów na kuchenną płytę, gdzie skwierczało mięso na patelni.Wytrzeszcz stał w drzwiach.Rondo kapelusza ukośnie ocieniało mu twarz.Wyciągnął papierosa z paczki w kieszeni, ugniótł go i włożył do ust, po czym potarł zapałkę o paznokieć kciuka.- Ptaszek przed domem - oznajmił.Kobieta nie podniosła oczu.Odwracała mięso na patelni.- Po co mi to mówisz? - zapytała.- Ja nie obsługuję klientów Lee.- To profesor - powiedział Wytrzeszcz.Kobieta odwróciła się z żelaznym widelcem w znieruchomiałej dłoni; za piecem w cieniu stała drewniana skrzynka.- Kto taki? - zapytała.- Profesor - powiedział Wytrzeszcz.- Ma przy sobie książkę.- Czego on tu chce?- A bo ja wiem.Nie pytałem.Może chce czytać tę książkę.- Sam tu przyszedł?- Nakryłem go przy źródle.- Szukał tego domu?- A bo ja wiem - powiedział Wytrzeszcz.- Nie pytałem.Kobieta dalej patrzyła na niego.- Wyślę go do Jefferson ciężarówką - powiedział.- Coś gadał o tym, że tam idzie.- Po co mi to mówisz? - zapytała kobieta.- Gotujesz.Będzie chciał zjeść.- Tak - burknęła kobieta.Odwróciła się znowu do pieca.- Gotuję.Gotuję dla kalek i moczymordów, i pomylonych.Tak.Gotuję.Stojąc w drzwiach Wytrzeszcz patrzył na nią poprzez dym z papierosa wijący mu się po twarzy.Ręce trzymał w kieszeniach.- Możesz to cisnąć.Zawiozę cię w niedzielę z powrotem do Memphis.Możesz tam znów się puszczać.- Patrzył na jej plecy.- Tyjesz tutaj.Zaniedbujesz się na wsi.Nie powiem im tam na ulicy Manuel.Kobieta odwróciła się z widelcem w dłoni.- Ty draniu - powiedziała.- No pewnie - powiedział Wytrzeszcz.- Nie powiem im, że Ruby Lamar chodzi na wsi w butach, które Lee Goodwin wyrzucił na śmietnik.Że sama drzewo rąbie.Nie.Powiem im, że Lee Goodwin jest cholernie bogaty.- Ty draniu! - powtórzyła kobieta.- Ty draniu!- No pewnie - powiedział Wytrzeszcz.Odwrócił głowę, bo na ganku rozległo się szuranie.Po chwili do kuchni wszedł jakiś człowiek.Był zgarbiony, w kombinezonie i bosy; to właśnie jego szurające kroki usłyszeli przed chwilą.Na głowie miał strzechę kudłów jasnych od słońca, zmierzwionych i brudnych.Oczy miał siwe, rozgorączkowane i krótką, miękką brodę o barwie brudnego złota.- Niech mnie gęś kopnie, jak on nie jest cudak - powiedział.- O co ci chodzi? - zapytała kobieta.Człowiek w kombinezonie nie odpowiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates