[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Przypuszczam, iż widział się pan już z panem Baldickiem? – zagadnął agent po załatwieniu oficjalnych spraw.–Myśli pan o poruczniku z „Sophie"?–Tak.–On wypłynął przecież z kapitanem Allenem.W tej chwili jest na pokładzie „Pallas".–Tu się pan myli, jeśli wolno mi tak powiedzieć.Pan Baldick leży w szpitalu.–To niemożliwe! – zawołał Aubrey.Jego rozmówca uśmiechnął się, poruszył ramionami i rozłożył dłonie w przepraszającym geście.Mówił przecież prawdę, a Jack miał wszelkie prawo, by być zaskoczonym.Poprosiwszy na wszelki wypadek o wybaczenie, agent mówił dalej:–Porucznik Baldick zszedł na ląd wczoraj późnym wieczorem.Został przyjęty do szpitala z niewysoką gorączką.Do tego małego szpitala koło kapucynów, nie na wyspie.Prawdę mówiąc… – Agent ściszył głos, przysłoniwszy dłonią usta na znak, iż zwierza wielką tajemnicę.– On i felczer z „Sophie" bardzo się nie lubią i perspektywa choroby w morzu nie bardzo się Baldickowi podobała.Na pewno zamustruje na swój okręt w Gibraltarze, jak tylko poczuje się lepiej.A teraz, kapitanie… – Agent uśmiechnął się nienaturalnie, jego oczy uciekły niepewnie na bok.– Pozwolę sobie na śmiałość i poproszę pana o przysługę, jeśli można.Pani Williams ma młodego kuzyna, który od dziecka pragnie wypłynąć w morze.Marzy, by zostać kiedyś ochmistrzem.To bystry chłopak, który na dodatek bardzo wyraźnie i ładnie pisze.Od Bożego Narodzenia pracuje u mnie w biurze, stąd wiem, że całkiem dobrze potrafi liczyć.Dlatego właśnie, sir, jeśli nie ma pan nikogo innego na myśli, ośmielam się go zaproponować jako pańskiego klerka… – Uśmiech na twarzy agenta na przemian pojawiał się i znikał.Williamsowi rzadko zdarzało się o cokolwiek prosić, zwłaszcza oficerów marynarki.Zwykle to jego proszono i możliwość odmowy wydawała mu się szczególnie upokarzająca.–Dlaczegóż by nie – odparł Jack po krótkim namyśle.– Nie mam chyba nikogo innego na to stanowisko.Rozumiem, że odpowiada pan za tego chłopca? No cóż… Jeśli znajdzie pan dla mnie jeszcze jakiegoś starszego marynarza, zgoda! Biorę pańskiego chłopaka.–Czy mówi pan poważnie, sir?–Oczywiście… Tak mi się zdaje.–Załatwione! – zawołał agent, wyciągając rękę.– Nie będzie pan żałował, sir.Ma pan na to moje słowo.–Jestem tego zupełnie pewny, panie Williams.Czy mógłbym go teraz zobaczyć?David Richards był przeciętnym młodzieńcem, o twarzy pozbawionej koloru i wyrazu, jeśli nie liczyć kilku różowych krost.Było jednak coś chwytającego za serce w jego hamowanym zapale, podnieceniu, gorliwości i obawie, by nie sprawić zawodu.Jack spojrzał na chłopca życzliwie i powiedział:–Pan Williams opowiadał mi, że pisze pan czytelnie i ładnie.Czy nie zechciałby pan napisać dla mnie krótkiego listu? Proszę go zaadresować do pierwszego oficera nawigacyjnego okrętu „Sophie".Jak ten oficer się nazywa, panie Williams?–Marshall, sir.William Marshall.Doskonały nawigator, z tego, co słyszałem.–Tym lepiej.– Jack przypomniał sobie własne zmagania z tablicami nawigacyjnymi i zaskakujące wyniki, jakie czasami otrzymywał.– Proszę więc pisać: Do pana Williama Marshalla, pierwszego oficera nawigacyjnego slupa Jego Królewskiej Mości „Sophie".Kapitan Aubrey przesyła panu Marshallowi wyrazy uszanowania i zawiadamia, iż przybędzie na pokład około godziny pierwszej po południu.Tak, to będzie dla nich uczciwe ostrzeżenie.Bardzo starannie napisane… Czy dopilnuje pan teraz, by ta kartka trafiła do rąk adresata?–Zaniosę ten list osobiście, sir, natychmiast.– Twarz mówiącego te słowa młodego człowieka niezdrowo poczerwieniała z zadowolenia.„Boże!" – mówił Jack w myślach, idąc w stronę szpitala i patrząc na puste i jałowe połacie lądu po obu stronach ruchliwego portu.– „Boże! Jak przyjemnie jest od czasu do czasu poczuć się kimś ważnym".–Pan Baldick? – zapytał.– Nazywam się Aubrey.Gdyby nie zbieg okoliczności, bylibyśmy zapewne członkami załogi tego samego okrętu.Dlatego pozwoliłem sobie przyjść, by zapytać o pańskie zdrowie.Mam nadzieję, że czuje się pan coraz lepiej?–To bardzo ładnie z pańskiej strony, sir – odrzekł porucznik, pięćdziesięcioletni mężczyzna z twarzą pokrytą srebrzystoszarym zarostem.Włosy miał jednak kruczoczarne.– Bardziej niż uprzejme.Dziękuję.Dziękuję, kapitanie.Jestem już znacznie zdrowszy.Jestem szczęśliwy, że udało mi się wyrwać z łap tych cholernych rzeźników, lekarzy.Czy może pan sobie to wyobrazić, kapitanie? Od trzydziestu siedmiu lat służę w marynarce, z tego dwadzieścia dziewięć lat jako oficer z patentem, a oni chcą mnie leczyć wodą i jakąś podłą dietą.Powiedzieli mi, że tabletki i krople Warda to nic dobrego, ale podczas ostatniej wojny w Indiach Zachodnich to one uratowały mi życie.Żółta febra zabrała wtedy dwie trzecie jednej z wacht w ciągu dziesięciu dni.Nie miałem nigdy żadnego szkorbutu, ischiasu, reumatyzmu czy cholernego rozwolnienia, a oni mówią, że moje tabletki są nic niewarte.Te przemądrzałe młokosy, lekarze prosto po szkole, jeszcze z palcami powalanymi atramentem, mogą sobie mówić, co chcą.Ja tam nadal wierzę w krople i tabletki Warda.–I w grog – powiedział Jack do siebie, gdyż zapach w pokoju przywodził na myśl magazyn alkoholu na okręcie pierwszej klasy.– Podobno „Sophie" straciła felczera? – zagadnął głośno.– A razem z nim innych co bardziej wartościowych członków załogi?–Niewielka strata, zapewniam pana.Trzeba jednak przyznać, że załoga bardzo się nim przejmowała.Ślepo wierzyli w jego znachorskie sztuczki i oszukane lekarstwa.Banda głupków.Strasznie to przeżyli.Nie wiem, jak uda się panu znaleźć tu, na Śródziemnym, kogoś na jego miejsce.To bardzo rzadkie ptaszki.W każdym razie to niewielka strata, niezależnie od tego, co myślą ludzie.Wystarczy skrzynka z lekarstwami i cieśla do przeprowadzania amputacji.Czy mogę panu zaproponować szklaneczkę, sir? – Jack pokręcił przecząco głową [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates