[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomimo temperatury nie było duszno czy parno.Wyczuwało się dookoła świeżość, która zdawała się unosić ze sobą wszystkie nieprzyjemności.Skręciwszy kilka razy, dotarł wreszcie do wysadzanej drzewami ulicy, prowadzącej z Ciudadela do placu, a raczej tarasu, wiszącego na skale wysoko ponad nabrzeżami portu.Przeszedł na ocienioną stronę, tam gdzie angielskie domy z zasuwanymi oknami, maleńkimi okienkami ponad drzwiami oraz brukowanymi podjazdami stały w zadziwiającej zgodzie i poufałości z opuszczonymi hiszpańskimi rezydencjami, o wejściach zwieńczonych kamiennymi herbami.Drugą stroną drogi przeszła grupa marynarzy.Niektórzy ubrani byli w szerokie pasiaste spodnie, inni w spodnie z gładkiego żaglowego płótna.Część z nich miała na sobie eleganckie czerwone kamizelki, drudzy zwykłe błękitne kurtki.Stroju dopełniały brezentowe czapki, noszone pomimo gorąca, szerokie słomkowe kapelusze lub pstre chustki zawiązane na głowach.Wszyscy bez wyjątku mieli włosy zaplecione z tyłu w długi warkoczyk i w jakiś nie wyjaśniony sposób wiadomo było od razu, iż są członkami załogi któregoś z okrętów wojennych.Ci akurat należeli do „Bellerophona" i Jack patrzył na nich wygłodniałym wzrokiem, gdy przechodzili obok, śmiejąc się i wykrzykując coś do siebie po angielsku i hiszpańsku.Zbliżał się do placu.Poprzez gęstwinę młodziutkich zielonych liści widział już bombramsle i bramsle okrętu „Genereux", lśniące bielą, suszące się w słońcu na rejach daleko po drugiej stronie portu.Ruchliwa ulica, zieleń drzew, żagle i błękitne niebo nad głową - wszystko to wystarczało, by zabiło mocniej serce każdego mężczyzny.Trzy czwarte duszy Jacka poddało się owemu szczególnemu uniesieniu, ulatując gdzieś wysoko.Spora część jego umysłu nie potrafiła jednak oderwać się od ziemi, zajęta niespokojnymi myślami o brakujących członkach załogi.Już stawiając pierwsze kroki w Royal Navy, Aubrey aż nadto dobrze poznał koszmarne problemy z zaciągiem ludzi do służby w marynarce.Pierwsza poważniejsza rana, jaką odniósł, była skutkiem uderzenia żelazkiem przez pewną kobietę z Deal, która uważała, iż jej mąż nie powinien być zmuszany do zaokrętowania.Jack nie przypuszczał jednak nigdy, że tak boleśnie zetknie się z tym problemem już teraz, na początku dowódczej kariery.Nie spodziewał się, iż może to tak właśnie wyglądać.Zwłaszcza tutaj, na Morzu Śródziemnym.Wszedł na plac wysadzany dostojnymi drzewami.W dół, do portu, prowadziły szerokie podwójne schody, od stulecia znane brytyjskim marynarzom jako Pigtail Steps.Wielu z nich połamało sobie na tych stopniach ręce i nogi bądź porozbijało głowy.Aubrey podszedł do niewysokiego muru u szczytu schodów i spojrzał na olbrzymi zamknięty obszar wody rozciągający się od najdalszego zakątka portu po lewej stronie aż na kilka mil w prawo, daleko za wyspę szpitalną, do bronionego przez twierdzę wyjścia na otwarte morze.W lewej części stały statki handlowe.Dziesiątki, a właściwie setki: feluki, tartany, xebeki, pinasy, polakry, houario i barcalongi.Wszystkie rodzaje osprzętu i ożaglowania spotykane na Morzu Śródziemnym, a także wiele innych, nawet z dalekich mórz północy: kety węglowe, dorszowce i śledziowce.Naprzeciwko Jacka i po jego prawej stronie stały okręty wojenne: dwa liniowe, każdy z siedemdziesięcioma czterema działami na pokładzie, i piękna fregata „Niobe" o dwudziestu ośmiu działach.Jej marynarze malowali cynobrowy pas pod podobną do szachownicy linią furt działowych i dalej w górę nad delikatną pawężą, naśladując pewien hiszpański okręt, który tak bardzo spodobał się ich kapitanowi.Z tyłu kotwiczyły bądź cumowały transportowce i inne jednostki; po całej powierzchni basenu portowego, w kierunku od okrętów do nabrzeża i schodów, kursowały tam i z powrotem niezliczone łodzie.Longboty, barkasy, paradne łódki z liniowców, szalupy, kutry, jolki i gigi, a nawet powolny bączek z kecza „Tartarus", ponad miarę obciążony zwalistym cielskiem ochmistrza tego okrętu, tak iż burty wystawały z wody zaledwie na trzy cale.Dalej na prawo wspaniałe nabrzeże skręcało w stronę stoczni, pirsu amunicyjnego i prowiantowego, aż do wyspy kwarantannowej, kryjąc wiele jeszcze innych okrętów.Jack wyciągał szyję, stojąc z nogą opartą na obmurowaniu, w nadziei, iż dostrzeże choćby najmniejszy fragment powodu swej radości i dumy.Nie udało mu się jednak niczego wypatrzyć.Niechętnie obrócił się w lewo, tam bowiem znajdowało się biuro pana Williamsa.Williams był w Port Mahon przedstawicielem agenta z Gibraltaru, firmy Johnstone i Graham zajmującej się sprzedażą pryzów.To biuro było portem, do którego w następnej kolejności należało zawinąć.Po pierwsze, trochę śmiesznie było nosić złoto na ramieniu, nie mając grosza w kieszeni.Po drugie, kapitan Aubrey potrzebował teraz pieniędzy, gdyż musiał poczynić całą serię poważnych i nieuniknionych wydatków: zwyczajowe prezenty, drobne łapówki i temu podobne.Zwykły kredyt niewiele mógł tutaj pomóc.Jack wszedł do środka z taką pewnością siebie, jakby to on osobiście wygrał przed chwilą bitwę o ujście Nilu.Może właśnie dzięki temu został bardzo dobrze przyjęty.- Przypuszczam, iż widział się pan już z panem Baldickiem? - zagadnął agent po załatwieniu oficjalnych spraw.- Myśli pan o poruczniku z „Sophie"?- Tak.- On wypłynął przecież z kapitanem Allenem.W tej chwili jest na pokładzie „Pallas".- Tu się pan myli, jeśli wolno mi tak powiedzieć.Pan Baldick leży w szpitalu.- To niemożliwe! - zawołał Aubrey.Jego rozmówca uśmiechnął się, poruszył ramionami i rozłożył dłonie w przepraszającym geście.Mówił przecież prawdę, a Jack miał wszelkie prawo, by być zaskoczonym.Poprosiwszy na wszelki wypadek o wybaczenie, agent mówił dalej:- Porucznik Baldick zszedł na ląd wczoraj późnym wieczorem.Został przyjęty do szpitala z niewysoką gorączką.Do tego małego szpitala koło kapucynów, nie na wyspie.Prawdę mówiąc [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates