[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kobieta typu barperwera, zerwała się do harców ponownie.Tym razem z rodakiem dowolnym, co ją wzrokiem obłapił przypadkowo.Wiktor wyszedł na zewnątrz złapać trochę świeżego powietrza.Schodami w górę, czarnymi jak smoła, oświetlonymi czerwonym światłem.Światłem, co rozpraszało się w czerni i nikło absolutnie.Znów usłyszał pisk i wibrację w którejś kieszeni.Wyjął srebrzystoszarą maszynkę przeznaczoną do komunikacji i odczytał: „Baw się, baw się, już nie długo…”.Powietrze zadrgało w nozdrzach, zimny chłód przebiegł po plecach, a gwiazdy zdawały się opadać na ziemię.Złe przeczucie, zły czas.Mrok Kazimierza był bardziej mroczny.Całość świata, tej przestrzeni, była przez chwilę zakryta fioletową kotarą.Może był to skryty, wewnętrzny impuls intuicji, może stan deliryczny.Wiktor pobladł.Pobladł od wewnątrz.Przez ułamek sekundy było jasne, że ta wiadomość SMS, ma jakiś głębszy kontekst.Kto, dlaczego, po co? Na olśnienie było jeszcze za wcześnie.Schował komórkę do najodleglejszej kieszeni i wszedł do środka.Schodami w dół szedł.W przepastne otchłanie czerni i czerwieni, w rozdygotany bełkot lepkiego zaduchu.Barperwera siedziała i mamrotała do siebie.Oddzielona od reszty spitą barierą samotności siedziała, gestykulowała i mamrotała.Dostrzegła Wiktora i ruchem głowy wskazała bar.Wiktor podszedł do skąpanej w czerwieni oazy etanolu, wziął butelkę czerwonej wiśniówki i przysiadł do czerwonej barperwery.– Och, widzę, maleńki, że jesteś konkretnie konkretny.To polej, co tam masz – powiedziała.– Wiśnia, pachnąca wisienka, prosto z wiśniowego sadu, pani Zofio – odpowiedział.– Daj spokój z panią, już cię toleruję.Ja cię nawet trochę lubię.Barperwera w tej chwili przybliżyła przesadną czerwienią wymalowane usta do ucha Wiktora i dodała: – Właściwie to moglibyśmy się dziś bzykać.Nie mógł odmówić wprost, w zasadzie nie mógł odmówić wcale, nie teraz.Zrobił nic nieznaczącą minę chwycił w dłoń kieliszek pierwszy, potem drugi i uzupełnił po brzeg.– Wiesz – kontynuowała – nawet nie wiesz, jakie mam ciało.Sama skrycie się w nim kocham.Mam takie gładkie pośladki i piersi takie pełne, sam zobacz.Chwyciła dłoń Wiktora i położyła na dosyć pokaźnej połówce biustu.Dyplomatycznie wycofał dłoń, nie dając nic do zrozumienia.– To zrobię ci laskę – nalegała dalej – laskę, jakiej się nie zapomina.Zaufaj mi.Wiktor wzniósł kieliszek, wzniósł toast.– Za laskę!Barperwera podjęła toast i się zamyśliła, a jej wzrok utkwił tam, gdzie były jej myśli, czyli nigdzie w sensie materialnym.Po krótkiej chwili wypiła do dna i zapaliła cienkiego papierosa.Zaciągnęła się i dalej patrzyła w dal.Wiktor wybił ją z zamyślenia dosyć niespodziewanym pytaniem.– Znasz biuro podróży Jan Heweliusz?– Znam.To bardzo chujowa historia, a co podsłuchałeś? Właściwie to nic nie mówiłam, ale tobie powiem.Chujowo się zaczęło i chujowo się skończyło – mówiła coraz bardziej pijanym głosem.– Faceci to chuje.– Hm, nie wszyscy.– Nie wszyscy!? Wszyscy, mówię ci.Ty też jesteś chujem i pewnie nie miałeś okazji jeszcze się przekonać.Jesteś, jak reszta, zakłamaną świnią.On też był chuj, kawał kłamliwego świńskiego chuja.Kochałam go…Barperwera ponownie zawiesiła wzrok na własnych myślach, czyli nigdzie.– Jak to? – Wiktor ocucił ją pytaniem o konkret.– Tak to! Kochałam go, tego – i tu poszła twórcza wiącha – tego, ych, ech, jednego.Trzy, cztery miesiące temu poszłam do tego biura, bo obiecał mi, że zabierze mnie na Sycylię.Miał się oświadczyć, już prawie.Byłam w tym biurze i nie mogłam z bandą kretynów się dogadać.Sześć razy chodziłam i nic.Nic nie załatwili.Zresztą… Jak wróciłam do domu, już go nie było.Dwa miesiące mnie dymał, mówił, że wyjedziemy i nic.Głupi palant.Podobny do Banderasa był, palant głupi.– No tak, ale co z tym biurem? – Wiktor próbował wyciągnąć jakieś przydatne informacje.– Co z biurem, co z biurem… Zrobili cię jakoś, czy jak?– Powiedzmy, że mam prywatne powody.– OK, nie wnikam, każdy ma jakieś prywatne powody.Nie wiem, co z biurem.Nie istnieje, to wiem.– Mówiłaś coś o jakiejś laseczce, zdaje się pracowała tam – kontynuował Wiktor.– A… Tak, durna, złośliwa gówniara.Poczekaj, jak chcesz, mam tu gdzieś jej numer.Barperwera zaczęła grzebać w torebce, w międzyczasie wypiła pięćdziesiąt wiśniówki, zapaliła cienkiego papierosa, poprzeklinała.Znalazła.– Masz – podała Wiktorowi zmięty kawałek papieru.– Pani Basia srasia.Wiktor uważnie, by nie uszkodzić, rozwinął papierek, upewnił się, czy jest kontakt.Był.Schował głęboko, do wewnętrznej kieszeni z suwakiem.Cel był osiągnięty.Nawet lepiej, niż by się spodziewał.W stanie odprężenia, na jakie pozwalało miejsce i towarzystwo, czyli w stanie wątpliwego odprężenia, ale zawsze, nalał wódkę do kieliszków.Barperwera była już prawie kompletnie zalana.Coraz bardziej bełkotała.Przyłożyła swoje czerwone usta do ucha Wiktora po raz kolejny.– Wychodzimy, dalej pić nie ma sensu.Chodź na taksówkę.Pojedziemy do mnie.– Chodźmy – odpowiedział Wiktor.Powoli opuszczali czerwono–czarną jaskinię trupów.Duszne i lepkie piekło chaosu.Wystarczy jeszcze pokonać czarne schody, co pożerają światło i już.Wiktor zabrał resztkę wiśniówki, schował do torby i szedł blisko barperwery, w razie czego, gdyby była potrzeba asekuracji.Doszli do taksówki.Kobieta typu barperwera wtoczyła się na tylne siedzenie.Wsiadała, balansując na granicy śmieszności i gestykulacji w estetyce wodewilu.Wiktor zamknął za nią drzwi, wręczył taksówkarzowi dwa razy po dwadzieścia i kazał zawieźć, gdzie panienka sobie życzy.Panienka jednak nie dawała za wygraną.Wyraźnie laska mieściła się w jej scenariuszu.– Słuchaj – powiedziała, otwierając drzwi auta.– No, co ci tam zależy? No chodź, mówię ci, nie będziesz żałował.Wiktor ponownie zwrócił się do taksówkarza.– W stronę rynku niech pan jedzie, ona potem powie, jak dalej.Barperwera kontynuowała.– Słuchaj, powiem tak, mam jeszcze jakiś alkohol i kawał łóżka.Poza tym tu nie chodzi o ciebie, nie rozumiesz.Tu chodzi o mnie, ja, do cholery, dziś nie mogę być sama, nie dziś.Rozumiesz to? Zrozum, ja nie wiem, co mam zrobić.Jestem wściekła i czuję się fatalnie.Wypełnimy te miejsca rozkoszą.No chodź, do cholery, wsiadaj!Wiktor zamknął drzwi, taksówka ruszyła.Słyszał, jak nikły za rogiem przekleństwa barperwery i pomruk silnika.Stało się cicho.Reszta dźwięków była bez znaczenia.Odgłosy Kazimierza były bierne i martwe, zakryte fioletową kotarą.Szedł w stronę rynku.Zasadniczo w stronę ulicy Grodzkiej, właściwie do domu szedł.Po drodze sączył wiśniówkę i myślał:– Byłem w Zwisie, w Pięknym Psie byłem i nawet ćmę barową poznałem, teraz jestem jak pełnoprawny bohater krakowskiej powieści – tak myślał.Dopił do cna i wdrapał się na trzecie piętro do swojego mieszkania.Tuż przed wejściem otrzymał trzecią wiadomość.Brzmiała: „Zniszczę cię, kundlu!”.Wszedł, legł na łóżku z telefonem w dłoni.Obrazy senne gnały nieprzytomnie.Patrzył na siebie z góry.Uciekał przed kimś, czuł się nagi.Było duszno i gorąco.Biegł na oślep, przed siebie, byle dalej, byle stąd.Czwarta rano.Wiktor został zbudzony przez uporczywy stan neurofizjologicznego spięcia.Prześcieradło było zupełnie mokre od potu.Okropny mrok wślizgiwał się przez okno.Zła pustka snuła się po mieszkaniu jak czarny pies.Teraz telefon okazał się jedynym przyjacielem.Zamówił taksówkę z butelką wiśniówki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates