[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie tutaj — warknął Gnat — i radzę ci, bądź grzeczna w tej szkole, bo zemną nie wygrasz.— Nie drażnij go, to jest wstrętny brutal i może dostać szału — wtrąciła sięJoanna Wydech, zwana pospolicie Dechą.Matylda Opat jednak wcale nie miała zamiaru ustąpić i nie wiadomo, czymby się to wszystko skończyło, gdyby na schodach nie ukazał się akurat pan Pel-man, nasz chemik.Jak zwykle w wymiętym płaszczu, roztargniony; tym razemubierając się w pokoju nauczycielskim, włożył sobie na głowę przez pomyłkęzamiast swojego kapelusza baniasty, czerwony kapelusz pani Czupurskiej z fan-tazyjną wstążką.Nieświadom, śmieszności kroczył jak zwykle dostojnie, z wyra-zem filozoficznej zadumy na obliczu.Matylda Opat na ten widok aż zadrżała zeszczęścia i wycelowała w nieszczęsnego pedagoga obiektyw.Aleja zapamiętałem ten błysk okularów i ten uśmiech, gdy rozmawiała z Zy-ziem, i powziąłem pewne przykre podejrzenie.A potem przez resztę dnia my-ślałem o Matyldzie Opat.Jej niewątpliwa indywidualność, powiedziałbym, silnaindywidualność, zrobiła na mnie duże wrażenie.Jaka szkoda, że podoba jej sięraczej taki typ jak Zyzio.Pogrążyłem się w głębokiej depresji.A jednak zbyt pesymistycznie oceniłem moje szansę.Wkrótce bowiem nastą-piło niezwykłe zdarzenie.To niezwykłe zdarzenie, które zapisałem później jako„zdarzenie trzynastego marca", miało miejsce na korytarzu w słoneczny dzień,kiedy ukośne promienie słońca prażyły prosto w oczy każdemu, kto szedł z kance-larii do klasy.Biegłem właśnie ze stosem zeszytów na rękach, bo dyr mnieprosił,żebym rozdał kolegom sprawdzone zeszyty po klasówce.Biegłem na poły ośle-piony przez to wiosenne słońce, gdy nagle wyrosła przede mną Matylda Opat zaparatem w jednej ręce, a w drugiej z wielką papierową kopertą.Nadbiegała aku-rat z przeciwnej strony.Zahamowałem gwałtownie.Niestety, podłoga była zbytwypieszczona przez Bambosza i tego dnia wyjątkowo gładka i lśniąca.Wpadłemw poślizg i zderzyłem się z Matyldą Opat.Strach pomyśleć, co by było, gdybynastąpiło klasyczne zderzenie czołowe.Naprawdę mało brakowało.Na szczęściew ostatnim momencie Matylda Opat zdołała się uchylić i w rezultacie nie odnio-sła żadnych obrażeń; wytrąciłem jej tylko tę kopertę z ręki.Z koperty wypadłokilkanaście dużych pocztówkowych zdjęć i rozsypało się po podłodze.— Przepraszam cię — wykrztusiłem zaczerwieniony.— Nie szkodzi — powiedziała rozbawiona Matylda Opat.— Zaraz pomogę ci je pozbierać.Rzuciłem stos zeszytów na parapet okienny i począłem nerwowo zbierać fo-tografie wraz z Matyldą.Większość z nich to były właśnie te zdjęcia szkolne, które robiła poprzednio.Uczniowie, uczennice w najrozmaitszych ujęciach, nauczyciele — najbardziej za-bawne było zdjęcie pana Pelmana w tym kapeluszu; dość udane także zdjęciaBambosza w trakcie wykonywania obrządków „Świętego Froteru".Zaskoczyłamnie duża ilość zdjęć z różnych pogrzebów.— To straszne! Miałaś tyle śmierci w rodzinie?— W zakładzie — roześmiała się.— Mój tatuś prowadzi Zakład Pogrzebowy.— A to, co takiego? — zdumiałem się patrząc na znajomy mi fragment blo-ku mieszkalnego z charakterystycznym balkonem galeriowym biegnącym wzdłużpięter.— To przecież moja chata.— Ciekawa architektura — zauważyła Matylda — zobacz, tam kogoś uchwy-ciłam na balkonie.Czy przypadkiem nie ciebie?— Nie, to nie ja — powiedziałem wpatrując się — to Kwękacz z naszej kla-sy.Wiesz, przezywają go Kękuś.On mieszka tuż koło mnie.Często przecho-dzimy do siebie przez ten balkon.Ale te zdjęcia ze szkoły są lepsze.Tyjesteśportrecistką.Świetnie ci wychodzą te ujęcia ludzi.Matylda Opat spojrzała na mnie łaskawym wzrokiem.— Myślisz, że to coś warte?— Oczywiście — odparłem z głębokim przekonaniem — jesteś prawdziwąartystką!— Nie żartuj!— Ja wcale nie żartuję.Po prostu umiesz patrzeć.Widzisz rzeczy i ludzi podciekawym kątem.Wiesz, co jest ważne, co uwypuklić, na co skierować uwagę —mówiłem z ożywieniem.— U prawdziwego artysty nawet takie niby zwyczaj-ne rzeczy jak froterowanie podłogi nabierają blasku.To właśnie widać u ciebie.Spójrz na tego Bambosza szybującego jak ptak.Jest wspaniały!— Cieszę się, że tak myślisz — powiedziała Matylda Opat — zdaje się jesteśredaktorem?— Tak, dokładnie sekretarzem redakcji.— A kto jest redaktorem naczelnym?— Jak to, jeszcze nie wiesz? Zyzio Gnacki.— Gnat?— Tak go nazywają.Ale o co ci chodzi? — zapytałem z niepokojem.— Właśnie o te zdjęcia — odparła swobodnie Matylda Opat.— Śniło mi się,że zamieściliście je w gazecie.Spojrzałem na nią zaskoczony.— Masz piękne sny — zamruczałem.— Wolałabym, żeby to były sny prorocze.— Masz piękne sny — powtórzyłem — ale nie są za bardzo mądre.— Dlaczego?— Nie znasz stosunków w naszej klasie.U nas jest apartheid jak w Połu-dniowej Afryce — powiedziałem — sztywny podział genetyczny, jak mówi Gnat,chyba zauważyłaś.i wiesz, o czym mówię.— Tak.Dziewczynki siedzą po prawej stronie, w jednym rzędzie, chłopcy polewej.— Nawet środkowy rząd wcale nie jest neutralny — wtrąciłem.— W dwupierwszych ławkach siedzą dziewczynki, a w dwu następnych chłopcy.W środkujest jedna ławka pusta.Czasem tylko sadzają tam kogoś przymusowo za karę, naj-częściej podpowiadaczy, ale także za rozmowy na lekcjach i za brudne ucho.Takisam podział jest i w funkcjach.Musisz to zapamiętać.Wszystkie funkcje w sa-morządzie klasowym pełnią tylko dziewczynki.Chcieliśmy, żeby pełniły równieżfunkcje porządkowe i były z urzędu dyżurnymi, ale poskarżyły się Oberonowi imusieliśmy ustąpić.— Oberonowi?— Tak nazywamy naszego dyra, Pana Oberonowicza — wyjaśniłem.— Awięc pamiętaj, zarząd to dziewczynki, natomiast redakcja to sami chłopcy.Dlate-go nie masz żadnych szans.Gnat nie toleruje dziewcząt.W naszej redakcji panujeścisły adelizm.— Nie bardzo rozumiem.— Gnat uznaje tylko Adelę.Adela jest uczennicą szkoły Konstantego Ildefon-sa Gałczyńskiego, czyli Defonsiarni.— Ach więc to jest Defonsiarnia.— wykrzyknęła Matylda — właśnie sły-szę ciągle tę dziwną nazwę.i nie wiem o go chodzi.— Teraz już będziesz wiedziała.Właśnie Adela jest z Defonsiarni.Gnat uzna-je tylko Adelę — powtórzyłem — inne dziewczęta się nie liczą.— Rozumiem.nareszcie wszystko rozumiem — Matylda Opat spochmur-niała poważnie — więc nie mam żadnych szans!— Prawie żadnych — poprawiłem.— Jak to? — spojrzała na mnie zdezorientowana
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates