[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odwiedzam galerie, chodzę do teatru, na koncerty, do kina.Czytam.Znalazłem paru przyjaciół, głównie wśród inżynierów.Jak mógł pan zauważyć, uprawiam sporty.Mam nadzieję, że zostanę przyjęty do jachtklubu… Znajduję sobie zajęcie.Nie powiedziałbym, że cokolwiek odrzucam.Staram się, wspaniale się bawiąc.Doktor Joyce zaskakująco szybko wstaje, rzuca notes na biurko i zaczyna chodzić za nim tam i z powrotem, między pełnymi książek szafkami a iskrzącymi się zasłonami.Z chrzęstem wyłamuje sobie palce u rąk.Przyglądam się moim paznokciom.Joyce kręci głową.–Wydaje mi się, że nie traktuje pan tego wystarczająco poważnie,Orr – mówi.Podchodzi do okna i rozsuwa zasłony, odsłaniając jasnysłoneczny dzień, błękitne niebo i białe obłoki.– Niech pan tu podejdzie.Z westchnieniem i uśmieszkiem typu: no dobrze, jeśli to cię uszczęśliwi, dołączam do poczciwego doktora.Na wprost przed nami – morze; szaroniebieskie i wzburzone.Upstrzone jachtami i łodziami rybackimi; krążące mewy.Doktor wskazuje jednak w bok (jedna ściana jego gabinetu wystaje poza elewację, może więc patrzeć wzdłuż krawędzi mostu).Kompleks szpitalny, którego część stanowi przychodnia doktora, trochę dumnie, niczym gwałtownie rosnący guz, wystaje z głównej konstrukcji.Stąd, w widoku pod tak ostrym kątem, zaciera się elegancka harmonia mostu i wydaje się on po prostu zapchany i zbyt masywny.nJego skośne ściany, rdzawoczerwone i żebrowane, wznoszą się od zwieńczonych granitowymi cokołami podstaw osadzonych w morzu prawie trzysta metrów niżej.Te kratowe powierzchnie boczne są podzielone i wypełnione skupiskami drugo- i trzeciorzędnych konstrukcji architektonicznych: chodnikami i szybami wind, kominami i pomostami na słupach, dźwignicami linomostowymi i rurami, antenami, transparentami i flagami wszelkich kształtów, rozmiarów i barw.Sa tam małe i duże budynki, biura, szpitale, warsztaty, mieszkania i sklepy -wszystkie przyklejone niczym kanciaste pijawki z metalu, szkła i drewna do masywnych rur i splecionych dźwigarów samego mostu, pomieszane, ściśnięte i stłoczone pomiędzy pomalowanymi na czerwono elementami pierwotnej konstrukcji niczym łamliwe przepukliny wyskakujące spomiędzy ogromnych mięśni.–Co pan widzi? – pyta doktor Joyce.Spoglądam przed siebie, jak gdyby mnie poproszono, bym podziwiał misterną technikę malarską na jakimś słynnym obrazie.–Widzę cholernie wielki most, doktorze.Doktor Joyce mocno pociąga za sznur, zrywa go u góry i pozostawia zasłony rozsunięte.Wciąga powietrze po czym siada za biurkiem i pośpiesznie zapisuje coś w notesie.–Pana problem, Orr, polega na tym – mówi, pisząc – że ma pan za mało wątpliwości.–Naprawdę? – pytam niewinnie.Czy to opinia fachowca, czy po prostu osobista zniewaga?Za oknem w pole widzenia powoli wjeżdża rusztowanie czyściciela okien.Doktor Joyce nie zauważa go.Mężczyzna na rusztowaniu puka w szybę.–Chyba już pora zlecić mycie okien, doktorze – mówię.Joyce na chwilę unosi wzrok; czyściciel okien puka na przemian w szybę i w swój zegarek.Doktor Joyce powraca do swojego notesu, kręcąc głową.–Nie, to pan Johnson – wyjaśnia.Mężczyzna na rusztowaniu przyciska nos do szyby.–Pacjent? – Tak.–Pozwoli pan, że zgadnę.On myśli, że jest czyścicielem okien.–On jest czyścicielem okien, i to bardzo dobrym.Po prostu nie chcewrócić do środka, i to wszystko.Siedzi na tym rusztowaniu od pięciulat.Władze zaczynają się niepokoić.Przyglądam się panu Johnsonowi ze świeżo nabranym szacunkiem; jakże milo ujrzeć człowieka tak szczęśliwego w swojej pracy.Jego rusztowanie jest wytarte i zaśmiecone.Na jednym końcu leżą butelki, puszki, mała walizka, brezent i coś, co może być łóżkiem polowym; wszystko to równoważy sprzęt do mycia na drugim.Johnson stuka w szybę wycieraczką w kształacie T.–On wchodzi do pana, czy pan wychodzi do niego? – pytam poczciwego doktora, zbliżając się do okien.–Ani jedno, ani drugie.Rozmawiamy przez otwarte okno – wyjaśnia doktor Joyce.Słyszę, jak odkłada notes do szuflady.Gdy się odwracam, stoi i patrzy na zegarek.– Tak czy owak, zjawił się za wcześnie.Muszę teraz iść na zebranie komitetu.Przekazuje informację tej treści mimiką panu Johnsonowi, który potrząsa ręką i podnosi zegarek do ucha.–A co z biednym panem Berkeleyem, wspierającym właśnie wymiar sprawiedliwości?–On też będzie musiał poczekać.Doktor wyciąga jakieś papiery z innej szuflady i upycha je w cienkiej teczce.–Jaka szkoda, że panu Berkeleyowi nie wydaje się, iż jest hamakiem–mówię, gdy pan Johnson winduje się do góry i znika z pola widzenia.–Wtedy mógłby pan trzymać ich obu przy sobie.Poczciwy doktor patrzy na mnie wilkiem.–Niech pan stąd wyjdzie, Orr.–Oczywiście, doktorze.Ruszam ku drzwiom.–Niech pan wróci jutro, jeżeli coś się panu przyśni.–Zgoda.Otwieram drzwi.–Wie pan co, Orr? Zbyt łatwo pan rezygnuje – mówi poważnie doktor Joyce, wsuwając swój srebrny ołówek automatyczny z powrotemdo kieszeni na piersi.Myślę o tym przez chwilę, po czym potwierdzam skinieniem głowy i mówię:–Tak.Zgadza się, doktorze, ma pan rację.W poczekalni okropny recepcjonista przychodni pomaga mi włożyć płaszcz (oczyścił go szczotką w czasie, gdy przebywałem z doktorem).–No cóż, panie Orr, i jak dziś poszło? Mam nadzieję, że dobrze.Czy tak?–Bardzo dobrze.Znaczna poprawa.Wielkie postępy.Znacząca dyskusja.–Och, to brzmi naprawdę zachęcająco!–Wprost niewiarygodne.Jedną z ogromnych głównych wind zjeżdżam z kompleksu szpitalnego na poziom ulicy nad pomostem kolejowym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates