[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Utrzymał chłopca na powierzchni, póki się nie zjawiłem.– Po chwili dodał jeszcze niezbyt zrozumiały dla mnie komentarz: – Moim zdaniem dzieciak przeżył nie przypadkiem.Ale czy wyniknie z tego co dobrego, to już zupełnie inna sprawa.Gdy tylko osiągnąłem stosowny wiek, zacząłem zapuszczać się na porośnięte makami pola, poznając okolicę i poszukując Mantun.Taką właśnie nazwę nadałem wymyślonemu zaginionemu miastu – produktowi dziecięcej fantazji, który nieustannie zdumiewał moich rodziców.W dżdżyste dni lub po prostu wtedy, gdy naszła mnie ochota, zamykałem się w swoim pokoju, chwytałem ołówek i rysowałem miasto pełne budynków smukłych niby bambusowe laski.Kiedy rodzice pytali, co rysuję, odpowiadałem: „Mantun”.Moja wyobraźnia była wtedy młoda i wyjątkowo bujna.Jej wytwory, tak dla mnie miłe, innych wprawiały w konsternację.Ojciec pracował zwykle w domu, a ściślej w szklarniach i laboratorium.Starannie pielęgnował tryfidy, by potem równie starannie dokonywać ich sekcji.W wieku pięciu czy sześciu lat często obserwowałem, jak miesza składniki odżywcze i łączy je z wodą w konewce, którą zraszał rośliny.Czasami gładził ich liście, jak głaszcze się kota, i przemawiał do nich cichutko, jakby były jego najlepszymi przyjaciółmi.Przez długi czas sądziłem, że po prostu kocha rośliny, że są dla niego prawie członkami rodziny.Byłem więc zszokowany, gdy, mając osiem lat, dowiedziałem się, że pracuje nad środkiem, który ma służyć do zabijania tryfidów.To było naprawdę zdumiewające przeżycie.Zdziwiłem się jednak jeszcze bardziej, kiedy ojciec oświadczył, że nie zadowoli go wybicie tryfidów, które hodował w szklarniach, ale zamierza unicestwić wszystkie, na całym świecie.Przygładzając siwiejące włosy, opowiadał mi o defoliantach, hormonach wzrostu, degeneracji komórek, inhibitorach zapylania i zmutowanych odmianach tryfidów, w stu procentach pozbawionych zdolności rozmnażania się.Słuchając tego wykładu, zdumiałem się jeszcze mocniej.Była to dla mnie, jak to się kiedyś mówiło, kompletna chińszczyzna.W końcu pociągnąłem go za rękaw laboratoryjnego kitla i zażądałem, by poszedł ze mną puszczać latawiec.Jak zwykle w takich przypadkach, uśmiechnął się szeroko i powiedział: – Daj mi dziesięć minut.Spotkamy się na górce.Tak, już wtedy ojciec powinien był się domyślić, co mnie czeka w przyszłości.Brak zrozumienia botaniki i zerowe nią zainteresowanie plus niechęć do typowej wiedzy akademickiej nie dawały mi szansy na pójście w jego ślady, czyli na karierę biologa.Ojciec bez wątpienia marzył o tym, bym kontynuował jego pracę, czyli poświęcił się poszukiwaniu skutecznego środka przeciwko tryfidom.Lecz choć bardzo go kochałem, choć ze wszystkich sił starałem się opanować niepojęty język tej nauki i bizantyjską złożoność systemu probówek, retort i palników Bunsena, moje mierne osiągnięcia wciąż zbijały go z tropu.„Sprawiały mu zawód” byłoby chyba określeniem zbyt mocnym.Prawda była bowiem taka, że Bili Masen kochał swoje dzieci.Pozwalał nam rozwijać własne zainteresowania i ani przez chwilę nie pragnął stworzyć z nas wiernych kopii jego samego czy też matki (choć moja siostra Lissabeth odziedziczyła po niej talent literacki oraz przewrotne upodobanie do szokowania, na przykład pikantnymi historyjkami miłosnymi, które opublikowała w „Freshwater Review” w czasach, gdy, jak mawiała jej wychowawczyni, „powinna być rumieniącą się siedemnastolatka”).Ostatecznym dowodem mojego kompletnego braku talentu do pracy laboratoryjnej były wydarzenia pewnego wtorkowego popołudnia, gdy wróciwszy ze szkoły, „pomagałem” ojcu w robocie.Miałem wtedy dwanaście lat.Udało mi się całkiem nieświadomie sporządzić wybuchową mieszankę z tak dobrze znanego, różowego oleju tryfidowego w stanie surowym, zmieszanego z równą porcją spirytusu drzewnego.Ojciec kazał mi wtedy odstawić szklaną zlewkę w ciepłe miejsce, żeby alkohol wyparował.Wpadłem na genialny pomysł: aby przyspieszyć proces, umieściłem naczynie nad palnikiem Bunsena.A potem usiadłem, by napawać się widokiem swojego dzieła, dziwiąc się własnej bystrości.Eksplozja, która nastąpiła chwilę później, była równie efektowna jak głośna.Słyszały ją podobno nawet Matki z posiadłości Arretton.W kuli ognia straciłem większość włosów, a przy okazji – na stałe, jak się okazało – posadę dochodzącego asystenta w laboratorium ojca.Włosy na szczęście odrosły, choć pośrodku kruczoczarnej czupryny pojawiła się jasna plama, której zawdzięczam idiotyczne szkolne przezwisko „Śnieżynek” – skręcało mnie ze złości, kiedy ktoś mnie tak nazywał.Jeszcze tego samego dnia, kiedy doszło do eksplozji, ojciec (z pomocą bardziej kompetentnych asystentów) zdołał doprowadzić laboratorium do względnego porządku i wieczorem zajrzał do mojego pokoju.Stanął nade mną, trzymając świecę, która rzucała drżącą poświatę na jego siwiejące włosy.Przez chwilę przypatrywał się z uwagą mojej zabandażowanej głowie, myśląc, że śpię.Usłyszałem ciężkie westchnienie.Spodziewałem się, że za chwilę wygłosi dobitny opis mojego kompletnego braku talentu i rozwagi.Wreszcie jednak zrozumiałem, że przede wszystkim dziękuje Bogu, iż wybuch nie urwał mi głowy.W końcu doktor Weisser solidnie się napracował, wyciągając z mojej twarzy pół tuzina odłamków szklanej zlewki.Ojciec troskliwie okrył mi ramiona kocem i czule chwycił mnie za rękę.– Nie chciałem zrujnować ci laboratorium, tato.– Przepraszam, Davidzie.Obudziłem cię?– Nie.Nie mogę zasnąć.– Boli?– Nie bardzo – odparłem tak dzielnie, jak potrafiłem.– Tylko trochę szczypie wokół oczu.– Nie martw się.Lekarstwo od doktora Weissera powinno cię znieczulić.Pomoże też zasnąć.– Uda ci się naprawić laboratorium?– Oczywiście – odpowiedział ze śmiechem, stawiając świecę na stoliku.– Przez parę godzin usuwaliśmy skutki tego, czego udało ci się dokonać w ciągu dwóch sekund, ale już wszystko w porządku.Zdołaliśmy też ściągnąć trochę nowego sprzętu, więc laboratorium jest nie tylko takie jak dawniej, ale nawet lepsze.– Chyba nie będziesz miał ze mnie pożytku, prawda, tato? Może Lissabeth albo Annie lepiej nadają się na asystentki.– Nie przejmuj się.Najważniejsze, że jesteś cały.O włosy też się nie martw, odrosną.– Może nie jestem stworzony do pracy naukowej? – powiedziałem, siadając na łóżku.– Może powinienem pomyśleć o innej karierze?Tata uśmiechnął się, a wokół jego niebieskich oczu pokazały się drobniutkie zmarszczki.– Mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, był księgowym w czasach, gdy w Zjednoczonym Królestwie działała niezbyt lubiana instytucja zwana Skarbem Państwa.Był najzupełniej przekonany, że pójdę w jego ślady, by kontynuować, jak mawiał, „rodzinny interes” – rzekł, z uśmiechem kręcąc głową.– Niestety, nie radziłem sobie zbyt dobrze z liczbami.– Tak jak ja nie radzę sobie z probówkami i z całą resztą?– Właśnie.Całkiem nieźle szło mi liczenie na palcach, ale kiedy ktoś kazał mi podzielić sto dwadzieścia jeden przez siedem, żałośnie drapałem się po głowie i rozpaczliwie przebierałem palcami.Ojciec nigdy mnie nie krytykował, widząc, jak kiepsko sobie radzę z jego arytmetycznymi zagadkami.Po prostu obserwował mnie i tylko stopniowo coraz bardziej czerwieniał na twarzy.A jednak jakoś znalazłem swoje miejsce w życiu.Musisz więc, synku, uwierzyć komuś, kto zna problem z własnego doświadczenia.experto crede, jak powiedział pewien rzymski dżentelmen.Pewnego dnia i ty znajdziesz swoje, jeśli tylko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates