[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Do diabła, powiedz im, że trzecie podejście też się nie udało, ale nie ma żadnego niebezpieczeństwa, przystępujemy do częściowego wygaszenia reaktora… – Urwał i zastanowił się chwilę.– I powiedz jeszcze o robotach, jakie zaproponowała firma Berghoffa.Nie ma niebezpieczeństwa, pamiętaj! – Przerwał połączenie.Prawie w tej samej sekundzie odwrócił się do Narkowitza i jakby szukając poparcia w jasnym spojrzeniu, zapytał:–Pewnie musimy powiadomić prezesa?–Pan prezes tego wymaga.– Narkowitz należycie wykorzystał uśmiech losu.– Niebieska linia.–Tak, tak – zgodził się tamten szybko – powinien wiedzieć, idzie o dużą stawkę.*Do Parku Wschodniego dotarłem po niejakim czasie, bo jaki on był, diabli wiedzą – i pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było nierobienie niczego.Przy piątku i tak wcześnie żaden ze Wspaniałych Powalonych nie mógł zawitać tutaj przede mną.Usiadłem na popstrzonej przez gołębie ławce i oddałem się kontemplacji.Dzień w kategoriach pór roku był jesienny, w kategoriach miesięcy październikowy, w kategoriach pogody niepogodny.Słońce świeciło, ale nie grzało.Wiatr wiał, ale słabo.Drzewa stały, ale bez liści – nic dziwnego zresztą, bo większość z nich była sucha.Wrony krakały, ale bez przekonania.Ludzie chodzili, ale nieliczni – nic dziwnego zresztą, bo większość z nich miała od dawna blaszane pudła.Ogólnie wszystko grało, ale marną melodię.No więc siedziałem i kontemplowałem piątkowy dzionek, dopóki nie zjawił się Mistrz Świata.Jak zwykle zaczął od swojego ulubionego bandyckiego numeru, za który kiedyś wybiję mu resztę zębów – zbliżywszy się niepostrzeżenie, walnął mnie kułakiem w bok tak, że aż zachrobotał kręgosłup, a z oczu ciurkiem popłynęły łzy.Zawyłem.Później, ocierając rękawem spłakaną gębę, wykrztusiłem z trudem:–Kiedyś wybiję ci za to resztę zębów.Uśmiechnął się bezmyślnie.Znał tę kwestię, powtarzałem ją przy każdym spotkaniu.Nie ja jeden.–Zjedlibyśmy coś – zaproponował.Posłałem mu promienny uśmiech.Za tak dobry dowcip należało się uznanie.Skowronek jeden.–Wygrałem zakład – obwieścił.– Jestem szybszy od prądu, jestem absolutnym mistrzem świata w prędkości.–Gratuluję.Kim jest ten, który śmiał wątpić?–Macierzanka, bałwan.Naciął się.Przegrał ćwiartkę jeszcze nie całkiem czerstwego chleba.Powoli i metodycznie zaczął przeszukiwać kieszenie, czy też łaty na ich podobieństwo.Grzebał w każdej bardzo długo, jakby szukał nie kawałka chleba, ale okruszyny.To należało do rytuału.Na dużej surowej twarzy błąkał się dziecięco naiwny uśmiech, sprawiając, że te wręcz brutalne rysy zamiast siły wyrażały jedynie bezradność i zagubienie.Duży, osmarkany, brudny i zabiedzony pięćdziesięcioletni chłopak.Pełnoprawny członek kompanii Wspaniałych Powalonych.–Jest! – krzyknął radośnie, dobywając gdzieś spod podszewki brudnoszarą bryłę chleba.Odczekałem, aż przełamie ją na pół i niczym w bajce o grzecznym Jasiu podzieli się ze mną – swoim przyjacielem, z którym Bozia kazała spożywać dary na równi.Trzeba być wyjątkowym wariatem, żeby w tym cholernym Mieście szanować podobne zasady.Mało nas tutaj, mało wyjątkowych wariatów, reszta to normalni ludzie…Żując twardą jak podeszwa skórkę, nie zwracając uwagi na formę zabraniającą mówić z pełnymi ustami, zagadnąłem Mistrza Świata:–Jak ci się udało z prądem?Widać czekał tylko na zachętę, bo odkładając na bok chleb, rozpoczął radośnie i ochoczo.–To było tak: Macierzanka był już zdrowo rąbnięty i czepił się Nerwusa, czemu rzuca tak głową i cały podryguje.Znasz Nerwusa – uśmiechnął się po swojemu, dziecinnie – zaczął jak zawsze o granacie, na który upadł, ratując życie generała.Macierzanka, tak dla draki, nie wierzył.Więc Nerw wyciągnął swój order i powiedział, że papiery mu ukradli.Wszystko po staremu…Pokiwałem głową.Znałem to doskonale.Ulubiona zabawa Macierzanki.Odłupując zębami następny kęs, dałem Mistrzowi Świata znak, żeby opowiadał dalej.Nie potrzebował zachęty.–Wtedy ja potwierdziłem słowa Nerwusa, a Macierzanka zaraz palnął, że nie jestem wcale mistrzem świata, bo szybszy jest prąd.Już miałem dać mu w łeb, kiedy Apostoł zaproponował zakład o ćwiartkę chleba, wszyscy go poparli, ja też, bo dwa dni nic nie jadłem.–I co? – Troskliwie zebrałem okruszki.–Wyszliśmy na korytarz.Stanęliśmy razem z prądem w blokach.Mieliśmy biec do schodów, gdzie był kontakt.Apostoł dał znak: „Gotowi" i strzelił z nadmuchiwanej torby na ogórki.Wystartowaliśmy.Grzałem jak wszyscy diabli.Mówię ci – szeptał z oczami rozpalonymi gorączką podniecenia – co to był za bieg.Przez cały czas szliśmy łeb w łeb, ten cholerny prąd miał świetną kondycję, w połowie myślałem, że wykituję, świszczało mi w płucach, a jego oddechu nie było w ogóle słychać.Wyobrażasz sobie? Człowieku, ale gonitwa… Kiedy do kontaktu zostało kilka metrów, czułem, że za moment wypluję własne flaki.I wtedy, bracie, coś mną szarpnęło, wściekłem się i dostałem takiego kopa jak za najlepszych czasów.Szarpnąłem finiszówkę, rzuciłem się piersią do przodu i uderzyłem dłonią w kontakt na ułamek sekundy przed tym, nim prąd zapalił światło.Wygrałem! Szybszy od prądu, cholera… – Umilkł zachwycony wizją własnego zwycięstwa.Wstałem z popstrzonej przez gołębie ławki i z całą powagą uścisnąłem dłoń Mistrza Świata.Wyglądał na wzruszonego.Nie, rzeczywiście był wzruszony.W jego dziecięco łagodnych oczach dostrzegłem łzy, ale łzy mogli zauważyć i normalni ludzie, ja widziałem coś jeszcze, widziałem stadion, nad którym powiewa flaga z pięcioma kołami, trybuny pełne ludzi, rozentuzjazmowany tłum wiwatujący na cześć zwycięzcy, widziałem podium i stojącego tam mężczyznę o łagodnym uśmiechu, widziałem, jak dekorują go złotem, a on płacze…–W tym Mieście nie ma miejsca na sentymenty – tak mówił jeden sukinsyn z blaszanego pudła, tak mówił każdy sukinsyn z każdego blaszanego pudła – tutaj trzeba walczyć, deptać słabych i piąć się do góry, wciąż do góry, tutaj nie można być marzycielem, liczą się tylko ci z mocnymi pazurami i zębami.Tak właśnie mówił jeden gnojek z blaszanego pudła, dopóki nie trafił na zwykły betonowy mur.Niewiele z gościa zostało, ot, takie malutkie pudełko, w którym pochowano pazury i zęby.I nikt nad grobem nie płakał.–Trzeba uczcić twój sukces.– Poklepałem Mistrza Świata po zgarbionych plecach.–Masz coś? – zapytał z nadzieją.Bezradnie rozłożyłem ramiona.Gdybym miał… Pieprzone myszy…–Może Macierzanka? – zaproponowałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates