[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odbiła się od blatu i spadła z klekotem na podłogę.– Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza – powiedziała Moll i oboje się roześmieliśmy.W Covent Garden nie było niczego świeżego, zwłaszcza o tak późnej godzinie.W drzwiach oparła się plecami o framugę i popatrzyła przez plac, królowa oceniająca swoje myśliwskie tereny.Patrząc na Moll, pomyślałem, że jest w niej jakaś alchemia.Jej kawiarnia to przecież zrujnowana rudera, ale kiedy było się w środku, a Moll wodziła rej, wydawało się, że to centrum świata.Spojrzała w niebo.– Ciemno jak u diabła w dupie.Będzie ci potrzebny chłopiec-przewodnik.– Gwizdnęa ostro i chude, obdarte stworzenie wybiegło z cienia.Ciemne loki wysypywały mu się spod małego, obszarpanego piroga.Zatrzymał się z poślizgiem przed nami, trzymając w dłoni niezapaloną pochodnię.– Sam jesteś, urwisie? – zapytała Moll.Złapała go za podbródek, żeby mu się lepiej przyjrzeć.– Nie znam cię, co?Niektórzy chłopcy wyjąkaliby historię swojego życia pod tak onieśmielającym spojrzeniem.Ten, nieulękły, wytrzymał jej wzrok.– Czekają na Drury Lane.Gra prawie skończona.Dokąd?– Dokąd, pani King – poprawiła go ostro Moll, a potem uśmiechnęła się.Sama biegała po ulicach jako dziewczyna.– Poświeć temu dżentelmenowi do Greek Street.Kazała odprowadzić mnie do domu.Pod wpływem chwili schwyciłem ją za ramię i przycisnąłem usta do jej ust.Poczułem tytoń, brandy i nutkę słodkich pomarańczy.Zachichotała i odwzajemniła pocałunek, aż krew zagrała mi w żyłach.Dla czegoś takiego zostałbym tutaj, nawet ze stu nakazami aresztowania.Pamiętałem, że po raz ostatni całowaliśmy się w wieczór, kiedy się dowiedzieliśmy, że umarł król.Trzy miesiące temu.Myślałem, że świat się zmieni.Oczywiście, nie zmienił się.Ręka Moll zsunęła się niżej.W okolice mojej sakiewki.Złapałem ją za nadgarstek i odciągnąłem dłoń.Uśmiechnęła się leniwie.– Tylko sprawdzałam.Nie okradłabym kogoś z moich, prawda, wielebny? – Zniknęła w środku, zanim zdołałem odpowiedzieć.Goniec pocierał usta, żeby ukryć uśmiech.Nachmurzyłem się i rzuciłem mu pensa.– Zapal pochodnię.Zrobił, co kazałem, przytykając ją do latarni płonącej przy drzwiach.Kiedy smoła zajęła się płomieniem, oświetliła jego twarz miękkim pomarańczowym blaskiem.– Dlaczego nazwała pana wielebnym? – zapytał.Zmarszczył nos.– Pan z tych w czarnych ubraniach, czy co?Czy co.Wielebny to było przezwisko, którym Moll lubiła mnie drażnić, znając moją historię.Wskazałem na niebieską, jedwabną kamizelkę, cynamonowy kabat i spodenki.– Czy wyglądam na kogoś w czarnym ubraniu?Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że uwierzy każdemu i we wszystko.Znużony gest nie pasował do młodych ramion.Tak się dzieje z chłopcami, którzy w środku nocy prowadzą rozpustników i nierządnice z powrotem do ich łóżek.Wymiata to im niewinność do czysta z głowy.Cóż, w tym mieście były gorsze sposoby na zarobienie pensa.Odwrócił się i ruszył w stronę Soho, wysoko trzymając płonącą pochodnię.Włożyłem na głowę piróg i pospieszyłem za nim, statek płynący za gwiazdą polarną do domu.Zamyśliłem się z niepokojem.Czy pod modnymi łaszkami nadal wyglądam na duchownego? Obracałem tę nieprzyjemną myśl w głowie.Odkąd byłem chłopcem – młodszym od tego małego chochlika, biegnącego przede mną – mówiono mi, że moim przeznaczeniem jest dołączyć do Kościoła, jak mój ojciec, wielebny doktor Thomas Hawkins.(Właśnie.Nadał mi swoje imię, żebym pewnego dnia łatwiej mógł stać się nim).Sprawy nie ułożyły się według planu.W głębi duszy zawsze wiedziałem, że nie nadaję się na duchownego.Ale też nie miałem pojęcia, na kogo się nadaję.Widzieliście kiedy dziecko, które odmawia jedzenia? Odwraca główkę – nie, nie, nie.Tak właśnie myślałem o duchownym stanie.Nie miało znaczenia, jak często ojciec przytykał łyżkę do moich warg, jak często próbował siłą wepchnąć mi do gardła obowiązek, honor i przyzwoitość.Nie, nie, nie.Byłem tak pogrążony w myślach, że prawie nie zauważyłem, jak przeszliśmy Long Acre.Ulice były ciche – za późno dla jednych, za wcześnie dla innych.Skręciliśmy raz, potem jeszcze parę razy w ciemne, wąskie uliczki.Stare drewniane domy opierały się znużone jeden o drugi, wysunięte górne piętra prawie dotykały się nad ulicą.Jeden zupełnie się zawalił.Większą część drewna wyszabrowano, została tylko gnijąca rama, jak szkielet dźgający nocne niebo.Ostry wiatr powiał wzdłuż uliczki i szyld rzeźnika zaskrzypiał na zawiasach.Zatrzymałem się wystraszony, potem cicho zakląłem.Nie rozpoznawałem uliczki.W powietrzu czuć było terpentynę – ostry posmak pobliskiej destylatorni dżinu.W oddali rozległ się wybuch pijackiego śmiechu.St Giles.Doszliśmy do St Giles.Odwróciłem się błyskawicznie, w piersi rozgorzała mi panika.Zamiast pójść na zachód, do Soho, jakoś zabłądziliśmy do najbardziej nikczemnego slumsu Londynu.Tylko głupiec chodzi tędy samotnie nocą.Wyciągnąłem sztylet zza pasa; dzięki Bogu, miałem na tyle zdrowego rozsądku, żeby go nie zastawić.Goniec wybiegł naprzód, ale teraz nagle się zatrzymał i rzucił mi zaciekawione spojrzenie.– Jak masz na imię, chłopcze? – zawołałem.Przyłożył zwiniętą dłoń do pochodni, chroniąc ją przed wiatrem.– Sam.– Jesteś nocnym bandytą, Sam? – Moll przestrzegała mnie przed nimi, kiedy zawitałem do miasta – gońcy, którzy prowadzą swoje ofiary z dala od bezpiecznych ulic, żeby zaatakować ich w ciemnym zakątku.Uśmiechnął się.– Czy wyglądam na takiego? – zrobił straszną minę.Mały drań.Poszedłem w jego stronę, kroki głośno dźwięczały mi w uszach, czułem tysiąc spojrzeń na plecach.– Musimy stąd odejść.Natychmiast.Byłem zaledwie pięć kroków od niego.Stał zupełnie bez ruchu, w milczeniu; kamienny cherub na grobowcu.A potem zerknął za moje ramię – szybkie, ukradkowe spojrzenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates