[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chodził Witcham Street na Pustkowia, Kansas Street na Nebolt Street i Main Street aż na Most Całusów, ale najchętniej wędrował na zachód, wzdłuż Harris Avenue, przy której w ich domku nadal piękna i nadal kochana Carolyn spędzała ostatnie miesiące życia, nieprzytomna z bólów głowy i morfiny, na Harris Avenue Extension biegnącą do portu lotniczego hrabstwa Derry.Szedł pozbawioną drzew, wydaną na pastwę bezlitosnego słońca ulicą, aż nogi uginały się pod nim, zawracał, gdy miał trudności z utrzymaniem równowagi.Odpoczywał na zacienionym terenie piknikowym, leżącym w pobliżu służbowego wjazdu na lotnisko.Nocami piły tu i zabawiały się dzieciaki, noce pulsowały muzyką rap z wielkich przenośnych radiomagnetofonów, ale w ciągu dnia miejsce to należało niemal wyłącznie do Ralpha i grupy jego przyjaciół, których Bili McGovern nazywał Starymi Piernikami z Harris Avenue.Stare Pierniki zbierały się na terenie piknikowym, by pograć w szachy i w durnia albo po prostu pogadać.Wielu z nich Ralph znał od lat (ze Stanem Eberlym chodził nawet do podstawówki) i czuł się w ich towarzystwie całkiem swobodnie… pod warunkiem, że nie byli zbyt wścibscy.Na ogół nie byli.Prawie wszyscy należeli do starej jankeskiej szkoły i wyznawali zasadę, że jeśli mężczyzna nie chce o czymś mówić, to jest to tylko jego sprawa.Właśnie podczas jednej z takich przechadzek Ralph się zorientował, że z jego sąsiadem, Edem Deepneau, coś jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku.Tego dnia zaszedł dalej niż zazwyczaj, prawdopodobnie dlatego, że na niebie pojawiły się ciemne burzowe chmury, powietrze zaś - choć z rzadka - poruszał jednak chłodny wiaterek.Wpadł w coś w rodzaju transu, o niczym nie myślał, nie patrzył na nic oprócz zakurzonych nosków adidasów.Do przytomności doprowadził go dopiero samolot United Airlines - lot z Bostonu o czwartej czterdzieści pięć - który przeleciał mu nad głową z ogłuszającym rykiem silników.Patrzył, jak odrzutowiec leci nad starymi torami kolejowymi i nad ogrodzeniem z drutów kolczastych wzdłuż granicy terenów lotniska, patrzył, jak ląduje i spod kół unoszą się niewielkie obłoczki dymu.Potem zerknął na zegarek, zorientował się, jak pusto jest dookoła, podniósł wzrok i rozszerzonymi ze zdumienia oczami spojrzał na pomarańczowy dach baru „Howard JohnsonY’.Rzeczywiście, wpadł w trans.Przeszedł z osiem kilometrów, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, ile mu to zabrało czasu.Ile czasu zabrało to Carolyn? - szepnął mu w głowie jakiś głos.Tak, ile czasu zabrało to Carolyn.Carolyn wróciła do domu, odlicza pewnie minuty dzielące ją od kolejnego darvonu complex, on zaś utknął tu, przy lotnisku… tu, praktycznie w połowie drogi do Newport.Ralph spojrzał w niebo i po raz pierwszy tak naprawdę dostrzegł sine jak sińce chmury gromadzące się nad lotniskiem.Nie oznaczały jeszcze deszczu, a już na pewno nie zacznie padać za chwilę, ale jeśli zacznie, on z pewnością przemoknie do suchej nitki - jedynym schronieniem w okolicy była szopa na terenie piknikowym przy pasie startowym nr 3, a właściwie zwykła rozchwiana wiata, trochę śmierdząca piwem.Jeszcze raz spojrzał na pomarańczowy dach „HoJo”, po czym sięgnął do kieszeni i pomacał plik banknotów spiętych srebrnym uchwytem.Dostał go od Carolyn, w prezencie na sześćdziesiąte piąte urodziny.Kto mu zabroni zadzwonić po taksówkę… oprócz spojrzenia taksówkarza.Już sobie wyobrażał: „Głupi staruchu” - mówiły jego oczy, wpatrzone w niego we wstecznym lusterku.„Głupi staruchu, nie powinieneś tak leźć przed siebie w ten upał.Gdybyś się wybrał popływać, utonąłbyś”.To paranoja, Ralph - powiedział mu głos w głowie, bardzoprzypominający teraz gdaczący, pełen wyższości głos Billa MoGoverna.Dobra, może to paranoja, a może i nie, ale już raczej zaryzykuje i wróci piechotą.A jeśli nie będzie to zwykły deszcz? Zeszłego lata, w sierpniu, wiało tak strasznie, że wichura powybijała wszystkie okna wychodzące na zachód.Niech wieje, powiedział sobie Ralph.Mnie tam byle co nie uszkodzi.Obrócił się i ruszył z powrotem w kierunku miasta; za każdym krokiem spod starych adidasów unosiły się obłoczki kurzu z wyschniętej ziemi.Z zachodu, od strony gdzie zbierały się chmury, dobiegły go pierwsze pomruki grzmotu.Słońce, choć już zakryte, nie poddawało się jednak bez walki, zdobiąc złotem krawędzie chmur i przeświecając przez nie blaskiem jakby gigantycznego projektora filmowego.Ralpha radowało, że zdecydował się na spacer, mimo iż bolały go nogi i dokuczał kręgosłup.No, pomyślał.Przynajmniej wreszcie zasnę.Będę spał jak jakiś cholerny kamień.Po lewej ręce miał teraz skraj lotniska - wielkie pole zrudziałej trawy z zanurzonymi w niej, niczym wrak w oceanie, zardzewiałymi szynami kolejowymi.Daleko, za siatką, widział boeinga United Airlines wielkości dziecinnej zabawki, kołującego w stronę terminalu, który przyjmował także samoloty Delty.Nagle jego uwagę przyciągnął inny wehikuł: samochód odjeżdżający sprzed terminalu General Aviation, po tej stronie lotniska.Samochód jechał asfaltową alejką do bocznej bramy wychodzącej na Harris Avenue Extension
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates