[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyjdzie po niego rano, zabierze do biura, pokaże co i jak.TLR— Będę gotów — powiedział Glover.— Po drugiej stronie jest klub — poinformował go Mackenzie.— Zwykły bar, sprzedający ciepłe, holenderskie piwo.Serwują również jedzenie.Jutro wypłacimy panu pieniądze a konto pensji.A dziś proszę brać wszystko na kredyt.— Dzięki.Mackenzie przystanął na progu.— Och, i są jeszcze rozrywki zapewniane przez panie z miasta.Proszę więc uważać na siebie, mieć się na baczności i pamiętać o tym, co panu wcześniej powiedziałem.— Dobrze.Słuchał kroków Mackenziego, schodzącego po drewnianych schodach.Znowu się poczuł, jakby zaciskała mu się pętla na szyi.Był sam w tej ponurej, ciasnej klitce, w której śmierdziało stęchlizną, tytoniem i wilgocią.Rozejrzał się: pod jedną ścianą wąskie łóżko, nad którym wisiał krzywo oprawiony obraz przedstawiający statek handlowy.Naprzeciwko mały stolik i krzesło kuchenne, na stoliku fajansowa miska i dzbanek z wodą.Otworzył okiennice i wyjrzał przez okno.Zobaczył, jak Mackenzie przechodzi przez most, kiwa głową strażnikom i znika w tłumie, nie obej-rzawszy się za siebie.Glovera ogarnęło zmęczenie, zrzucił buty i wyciągnąłsię na łóżku.Skrzypnęły sprężyny, wypchany słomą materac był twardy.Glover postanowił odpocząć kilka minut.Ze snu wyrwało go głośne bębnienie.Zerwał się nieprzytomny.Rozejrzał się po obcym pokoju.Dopiero po chwili sobie wszystko przypomniał.Podróż.Gdzie jest.Koniec świata.Znów się rozległo stukanie do drzwi.Sam nie wiedział, czemu napiąłwszystkie mięśnie, gotów na konfrontację.Ale to przyszedł jedynie młody, bosonogi Japończyk, tragarz, który przyniósł jego bagaż.Ukłonił mu się.— Guraba- san?— Przykro mi — odparł Glover.— Nie rozumiem.Ale to mój bagaż, jeśli o to pytasz.— Uśmiechnął się i wskazał głową swój stary kufer.— Hai — Japończyk ukłonił się, wciągnął skrzynię do pokoju i znów się ukłonił.TLRGlover poklepał się po kieszeniach spodni, wywrócił je, by pokazać, że nic w nich nie ma.Wzruszył ramionami, opuścił kąciki ust, przybierając ża-łosną minę klauna.Młodzieniec się roześmiał, machnął ręką, ostatni raz się ukłonił i lekko zbiegł po schodach.Glover wrócił na posłanie, postanawiając odpocząć jeszcze kilka minut.Znów zmorzył go sen, a kiedy się obudził, stwierdził, że w pokoju jest ciemno.Znajdował się w swego rodzaju otchłani, próbował się wynurzyć, pływając w miejscu, potem największym wysiłkiem woli całkowicie oprzytomniał.Usiadł.Sny, sugestywne, ale nieskładne, już zaczęły blaknąć.Przypominałsobie ich urywki.Śniło mu się, że znalazł się w wielkim, pustym domu, wę-drował z pokoju do pokoju, coś małego, białego trzepotało przed nim, umy-kając mu, a za każdymi drzwiami czaiło się nieokreślone, nienazwane niebezpieczeństwo.Nalał do miski zimnej wody, ochlapał twarz.Rano porządnie się umyje, ogoli, włoży czyste ubranie.Na razie chciał się dobudzić, przemyć zapuch-nięte oczy.Rozprostuje nogi, wyjdzie, zobaczy, co ma mu do zaoferowania jego więzienie.Nocne powietrze było łagodne, przesycone tą oszałamiającą mieszaniną znajomych i obcych woni, wśród nich rozpoznał niezmienny, zawsze taki sam ostry zapach morza.Po drugiej stronie był budynek, o którym wspomniał Mackenzie.Z okien sączyło się słabe światło, z baru dobiegały mono-tonne, stłumione głosy mężczyzn.Pchnął drzwi i wszedł do środka.W lokalu było tylko to, co niezbędne: wzdłuż ściany w głębi lada z ciemnego drewna, kilka stolików, w kącie stare pianino.Kiedy wszedł, gwar na chwilę ucichł.Kilku mężczyzn odwróciło się i spojrzało na niego, ale nie skinęli mu głowami na powitanie.Wrócili do przerwanych rozmów.Zamówił piwo u opry-skliwego barmana.Glover przypuszczał, że to Holender.Mężczyzna wziął z półki za sobą butelkę, postawił ją na ladzie, a obok — mały kufel, który wcześniej wytarł fartuchem.— Pokwitowanie? — zapytał.— Słucham? — powiedział Glover.— Pracujesz u Jardine'a?— Zgadza się.Mężczyzna podsunął mu kartkę i kałamarz, wręczył mu pióro.— Proszę podpisać.— Już się robi — powiedział Glover.Napisał wyraźnie, zamaszyście: TLRThomas Blake Glover.Usiadł pod ścianą, uniósł kufel, spoglądając na dwóch mężczyzn przy sąsiednim stoliku.— Wasze zdrowie, panowie!— Nowy! — stwierdził z niewątpliwie angielskim akcentem ten, który siedział najbliżej niego, ciemnowłosy, o pociągłej twarzy.— Jeszcze jeden Anglik? — odezwał się drugi, łysiejący, o ziemistej cerze, z małym wąsikiem.Sądząc po jego wymowie, pochodził z Europy, naj-prawdopodobniej z Francji.— Szkot — poprawił Glover.— No cóż — powiedział Anglik.— Druga w kolejności najlepsza nacja.— Jestem Tom Glover.— Charles Richardson.— Montblanc — przedstawił się Francuz.— Zdrowie!— Do dna!— Ala vótre!Może z powodu zmęczenia, a może dlatego, że znalazł się w nieznanym miejscu, nie czuł się swobodnie w towarzystwie tych mężczyzn.Zachowywali dystans, jakby go oceniali, traktowali protekcjonalnie, gotowi uznać, że się tu nie nadaje.Zmęczenie sprawiło również, że szybko uderzyło mu do głowy piwo, chociaż było wyjątkowo mdłe.Po trzech butelkach się upił.Twarze jego towarzyszy wydały mu się demoniczne.Uznał, że powinien wrócić do swojego pokoju i się przespać.Wstał i sala zawirowała mu w głowie.Nagle wszyscy się ożywili, bo rozległa się muzyka, nieskładne brzdą-kanie na rozstrojonym pianinie stojącym w kącie.Grała jakaś potężna Ja-ponka; nie, mężczyzna przebrany za kobietę, korpulentny Holender w je-dwabnym kimonie, w czarnej peruce na głowie, z upudrowaną na biało twarzą, jaskrawo umalowanymi ustami.Wyglądał groteskowo, jak klaun albo ucharakteryzowany mim.— Ach! — zakrzyknął Richardson.— Rozrywka!Montblanc nagle bardzo się rozochocił, śmiał się przeraźliwie i machałpianiście, który wyszczerzył się do niego w uśmiechu, odsłaniając zęby bardzo żółte na tle białego makijażu.TLRGlover znów usiadł, zaczekał, aż świat przestanie mu wirować.Mężczyzna wciąż uderzał w klawisze instrumentu, z głębi wyszły trzy młode Japonki, tak, tym razem były to naprawdę kobiety, stawiały małe kroczki, szurając nogami.Powitały je oklaski i kilka ironicznych, niewybrednych okrzyków.Zaczęły tańczyć, poruszając rozłożonymi wachlarzami i kłaniając się rechoczącej widowni.Glover doszedł do wniosku, że ich występ musi być karykaturą tańca, z powodu nieudolnego akompaniamentu.Ale kobiety i tak poruszały się lekko, z wrodzoną gracją.Mimo kiepskiego samopoczucia przyglądał się im z za-chwytem.Jedna z tancerek podeszła do ich stolika i Glovera urzekł sposób, w jaki kobieta przechylała głowę i rzucała mu nieśmiałe spojrzenie zza wachlarza, którym przesłoniła twarz.Kiedy muzyka ucichła, ukłoniła się, nie odrywając wzroku od Glover a.Richardson się roześmiał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates