[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lu leciała tylko na chwilę.Na zawsze zapamiętała datę, na którą zarezerwowała powrót.Nie poleciała tamtym samolotem.Tego dnia obudziła się w białej ciszy poranka.Malina była w szkole, Dunia w Stanach, gdzie miała wernisaż.Stamtąd planowała lot prosto do Warszawy, do Rianny.Z pokoju Lu na piętrze Sztokholm wyglądał jak tort lodowy.Lu wzięła do ręki telefon.Mama nie odebrała.Znów zadzwoniła.Nic.Wysłała esemes.I drugi: „Mamusiu, co się dzieje? Odpisz!”.Wybrała numer Taty Bis.Nie odbierał.Na domowy – cisza.W jego pracy powiedzieli, że jest u mamy, w szpitalu.Wybierała numer szpitala, kiedy Tata Bis do niej zadzwonił.Ten telefon wygniótł z Lu oddech.Krzyczała, tak strasznie, że psy Duni się rozszczekały, ale ich głosy – tak jak krzyk Lu – rozpłynęły się w białej pustce Północy.Tata Bis nie pozwolił jej się rozłączać, ale słuchawka gdzieś upadła, a Lu wylądowała na podłodze.Przyszła pokusa, żeby się zwinąć na boku, z podkurczonymi kolanami, żeby zamknąć oczy… Zabrakło sił, żeby nabrać w płuca powietrza.Coś kazało jej się podnieść – siedzieć, klęczeć, byle nie leżeć.Bo już by nie wstała.Zamarzłaby, nie pomogłoby ciepło skomlących przy niej suk.Tata Bis zadzwonił do Duni, Dunia do szkoły, Malina przybiegła i objęła Lu długimi jak gałązki ramionami nastolatki.Przyciskała ją do siebie, tuliła.Opatrzyła skaleczenie, bo Lu zbiła szklankę – skąd się tam wzięła szklanka? – i szkło rozcięło wnętrze jej dłoni.Nie czuła bólu, tylko dotyk delikatnych palców Maliny, widziała jej pobladłą twarz.Potem Malina zadzwoniła do ambasady i powiedziała, że Lu nie może dziś przyjść do pracy.Podała powód.Lu zrobiło się od tego słabo.A jednak jest w żyjącym stworzeniu jakaś uparta moc, pewnie ślepa, może nieczuła – podpórka, która nie pozwala upaść.Lu przecież się podniosła.Wstała, bo fizycznie nie doznała uszczerbku.Mogła chodzić, chociaż nie miała mamy.Dunia przyleciała ze Stanów pierwszym samolotem do Sztokholmu.Zastała tam Lu, bo Tata Bis nie pozwolił jej lecieć do Warszawy tego samego dnia.– Zabraniam ci podróżować w tym stanie, słyszysz, Emilia?! – krzyczał do słuchawki.– Ale Daniel… – płakała.– Jest na wycieczce szkolnej, wraca jutro wieczorem.– Nie powiedziałeś mu?– Przez telefon? Dziecku?Przez następny rok Lu pieprzyła się jak wariatka.Nie wystarczał Michał, jej chłopak.Milutki seks i nabożna czułość – już jej to nie ruszało.Los doprowadził do niej Barta.– Nazwijmy to coup de foudre – nalegał Bart, „r” w jego ustach obracało się mechanicznie, bez wdzięku.Był Belgiem z Flandrii, starszym od niej o dziesięć lat, francuski był jego drugim językiem po holenderskim.Coup de foudre, czyli piorun namiętności, nagłe zakochanie – francuskie słowa zabrzmiały obco w angielszczyźnie, którą się porozumiewali.Coup de foudre? Co to, opera mydlana? – pomyślała Lu, a potem zrozumiała, że trochę tak.Ustawiła między nimi mur cynizmu – Bart był żonaty, nie można poważnie traktować żonatego – ale mur chwiał się od początku, nie tylko pod naporem ich ciał.Michał kochał ją czule.Byli parą od pięciu lat, uznał więc, że przyszedł czas na podjęcie poważnego zobowiązania.Lu nie wiedziała, skąd mu się to wzięło, bo wcześniej rozmawiali, że są za młodzi, by zakładać rodzinę, chcą najpierw zobaczyć trochę świata, poza tym Lu nie miała przekonania do ceremonii angażujących wielu krewnych, którym była obojętna.– Pomieszkajmy trochę w Sztokholmie, zobaczysz, jak jest gdzie indziej – namawiała Michała.– Ale co ja tam będę robił?– Pomogę ci znaleźć pracę.Znam język, kraj, ludzi.Na początku będziemy mieli mój etat, spokojnie znajdziesz coś, co będzie ci odpowiadać.– A co z mieszkaniem?– Co z mieszkaniem?– No, meble i w ogóle.Zakochała się w jego brązowych oczach, poczuciu humoru, cieple, którym emanował.A teraz to ciepło wydało jej się rozgotowane.Nie chciał Północy, ale od czegoś musieli zacząć swoje podróżowanie.– Nie możemy tu zostać? – usłyszała jego głos.Zanim się odwróciła, ogarnęła wzrokiem widok rozciągający się za oknem ich warszawskiego mieszkania.Plac zabaw, na którym w dzień pokrzykiwały dzieci, a wieczorem wartę przejmowali menele, klon, z którego osypywały się liście, plecy dozorczyni.Kobieta widziana z przodu była socjalistycznym reliktem: ubytki w uzębieniu, obowiązkowa trwała, nawet giezło podobne do fartucha woźnej z podstawówki Lu.– Tu mamy rodzinę, znajomych, wszystko.– Michał balansował mokrą torebką z herbatą, którą właśnie wyjął z parującego kubka.– Zostańmy tu.Weźmie torebkę na łyżeczkę, obwiąże sznurkiem, żeby wycisnąć jeszcze parę kropel, pieczołowicie przeniesie nad zlew.Nakapie na blat, zanim wrzuci do śmietnika.Torebka zaczęła się osuwać.Pac!– Nie – powiedziała Lu.– Ja nie zostanę.Potem były wymiany zdań na temat patriotyzmu, dyżurny temat na obiadach z jego rodziną.– Wykształcić się w Polsce, a pracować gdzie indziej to chamstwo – zawyrokowała Marysia, cioteczna siostra Michała.– Jak można wyjeżdżać, kiedy w kraju jest tyle do zrobienia?– To jakiś dziewiętnastowieczny koncept – mruknęła Lu.Przychodziła tu ze względu na Michała, za każdym razem powtarzając sobie w duchu, że nie da się sprowokować.Wiedziała, że Marysia, starsza od nich o dziesięć lat, jest dla Michała jak rodzona siostra.– Wiecie, że teraz wyrasta pokolenie bandytów, bo ich rodzice wyjechali pracować n aZachód? – włączył się Zygmunt, mąż Marysi.– Jakich znów bandytów? – roześmiał się Michał.Lu była jak zwykle pełna podziwu, że nie dawał się wciągnąć w okołoposiłkowe gierki.– Nie oglądałeś ostatnio wiadomości? – zaperzyła się Marysia.– Mówili, że wzrasta przestępczość wśród młodych, bo nie ma ich kto dopilnować.Rodzice wyjeżdżają na saksy, a dzieciaki biegają samopas i się staczają.– Z tego, co wiem, mówiono o rodzicach, którzy całymi dniami pracują, niekoniecznie za granicą – odparła Lu.– Jeśli wraca się do domu o ósmej, ma się ograniczony kontakt z dziećmi…– Nasze i tak wolą siedzieć przed komputerem.– W głosie Zygmunta zabrzmiała duma.–Przywiozłem im najnowsze gry z Niemiec.Marysia (dymek): …i dzięki temu jest spokój.Niby dzieciom powinno się czytać, przynajmniej tak się mądrzą ci, co sami dzieci nie mają.A ta Emilia, czy ona aby dobra dla Michałka?Żeby choć mieszkanie miała, przecież jest z Warszawy.Trzydziestka na karku, a oni wciąż wynajmują.Zaraz dzieci im się zachce, ona pójdzie na macierzyński, z pracy wyleci i z czego potem ten wynajem?Michał podsunął Zygmuntowi chrzan i zręcznie zmienił temat.Lu spojrzała na swojego chłopaka z dawnym podziwem i całkiem nowym zniecierpliwieniem.Poczucie bezpieczeństwa, które jej dawał, kiedyś kojące, zaczęło ją ostatnio drażnić.Był taki dobry, pokojowo nastawiony do świata.W takim Michale się zakochała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates