[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Yincent notuje coś na kartce.- Czo czam masz? - pyta Peter z pełnymi ustami.- Parę nowych tekstów.- Pokażesz?- Jeszcze nie.Dopracujmy coyery1, to pomyślimy o oryginałach.Mam tu już kilka pomysłów.- Fajnie.Ja mam parę kawałków.No, na razie szkice melodii.Bez aranżacji.Chcecie, to wam podeślę maiłem.Z wrażenia prawie przestaję jeść, choć char ąuay tiao jest naprawdę świetne.Oryginały.jeszcze nigdy nie grałem w kapeli, która by miała oryginały.Zawsze się tłucze standardowe cove-ry, zaczynając od nieszczęsnego „Smoke Over Water” i „Hey Joe”, kończąc na ogranych do mdłości „Stairway to Heaven” albo - na nowszą nutę - „Sweet Child of Minę”.To plus improwizacje blue-sowe, czyli szesnastotaktowce.Oryginały? To pachnie czymś nowym, czymś obiecującym.Prawdziwy zespół? Płyta.? Nawet nie chcę o tym myśleć, żeby nie zapeszyć.Kubeł na tu i teraz, oto moje motto.Kończymy jeść.Yincent chce się już zbierać.- Złapiesz jeszcze pietrusa do Tampines’? - pyta mnie Peter.- Czekaj, co ja mówię, przecież już prawie trzecia rano! Dawno po ostatnim autobusie.- Nie ma sprawy.I tak bym wracał taksówką, bo zapomniałem dziś swetra.Jakbym posiedział w tej lodówce na kółkach, którą nazywacie autobusem, kolejna grypa murowana.Taksiarza mogę przynajmniej poprosić o skręcenie klimy.- Ale wrażliwi ci ang-mo.- chichocze Peter, wciągając na plecy plecakopodobną torbę z basem.- W każdym razie dzię ki za kawę.Do zobaczenia za tydzień na próbie.Nie spóźnij się, punkt ósma!Yincent ściska mi rękę i wychodzi, ostrożnie manewrując swoim ciężkim futerałem między stolikami.Z Peterem rozstajemy się przed kopi tiam.Na pożegnanie wręcza mi małą, plastikową torebkę.- To dla ciebie.Słoiczek kaya.Kupiłem w kopi tiam.Zjedz sobie jutro.Znaczy dzisiaj.Z tostem.To tradycyjne singapurskie śniada nie, la!Rzucam się dziękować.Peter tylko się śmieje, macha ręką i odbiega w ciemność, zmieniając się powoli w czarną sylwetkę z szyjką basu kołyszącą się nad głową jak ogon nocnego kocura.Na szczęście nie pada, więc puste taksówki przemykają z regularnością metronomu, a co drugi taksiarz posyła mi tęskne spojrzenia.Postanawiam przejść się kawałek na wschód, w stronę Tampines, uspokoić myśli.Jutro sobota.Wyśpię się, a potem.wiem nawet, co będę robił, ćwiczył, ćwiczył i jeszcze raz ćwiczył.Kurczę, to może być przełom.Te chłopaki chcą ze mną grać.Byłbym ostatnim durniem, gdybym zaprzepaścił taką szansę!Idę wzdłuż szerokiej MacPherson Road.Po obu stronach zwarte rzędy pięknych, starych domów kolonialnych, z wysokim, centralnym oknem na piętrze, jak drzwi do nieistniejącego balkonu i z że-berkowanymi, drewnianymi żaluzjami, pamiętającymi pewnie czasy, kiedy w oknach nie było szyb.Bo i po co szyby, jeśli przez 365 dni w roku panuje taki sam gęsty, lepki upał? Jeśli będę kiedyś bogaty, zbuduję sobie w Warszawie taki dom.Z szybami, oczywiście.Schodzę na brzeg ulicy, szukając choćby najlżejszej bryzy.Niestety jest bezwietrznie i znowu zaczynam się pocić.Sięgam do torby po ręcznik i plastikową butelkę z wodą, bez których nigdy nie ruszam na miasto.Pół kilometra za Roomful of Blues domy kończą się, a zaczynają tereny przemysłowe.Po lewej - fabryka materaców, po prawej - bliżej niezidentyfikowane rudery.Trzydzieści dwa stopnie przy wilgotności powietrza prawie sto procent nie zachęca do spacerów.Pot ścieka mi strumyczkami po ciele.Macham na taksówkę.- Dokąd, pan cudzoziemiec?- Tampines, proszę.Ulica Czterdziesta Druga, blok 450C.To jest blisko Alei Siódmej.- Tak, tak, ja wiem, wiem, tam mieszkali byli siostra męża ku zynki mojego szwagra.Tak, ładne miejsce być, jest tak? - trajko cze taksiarz, siwiejący Chińczyk w koszulce w marynarskie paski, bermudach i zupełnie do tego niepasującej jaskrawokolorowej, jedwabnej apaszce.Nie mam specjalnego nastroju do rozmów, bo chcę pomyśleć o dzisiejszych wydarzeniach w Roomful of Blues.Moje milczenie bynajmniej nie zraża kierowcy.- A skąd wielmożny pan, wiedzieć możnać? Ekspat1 być, jest tak? Anglik, nie jest być? Jak długo w Singapur?- Nie.nie ekspat, sam tu przyjechałem.Z Polski.Nie, nie z Holandii, z Polski.To jest.w Europie.- Aaa.Polska, jest tak? No.tam ekonomia zdrowy jest?Wzrost gospodarczy jak ma się?- Dziękuję, dobrze.Jak go spotkam, pozdrowię od pana.- To pan cudzoziemiec dzielny podróżnik, jest tak? - ciągnie kierowca, zupełnie niezrażony.- Sam tak przyjechał? A gdzie rodzina, żona, dzieci? Rodzice? Teściowie? No rodzeństwo przynajmniej?- W Polsce.Nie, naprawdę, mieszkam tu sam.Od.sześciu miesięcy.- Aaa.do pracy pan cudzoziemiec przyjechał? Czy studiować być, bo młody jeszcze, jest tak?- Do pracy.Jestem inżynierem chemikiem.Pracuję dla takiej firmy amerykańskiej, Honeywell.Zna pan? No tak.pracujemy dla rafinerii Seraya.Wie pan, na Jurong Island.Taksiarz entuzjastycznie oznajmia, że siostrzeniec żony drugiego kuzyna po kądzieli, imieniem Chiew Hua, też pracował dla Seraya jako starszy zaworowy.Jest bardzo zdumiony, że go nie znam.W końcu przechodzi do następnych pytań.Zrezygnowany, poddaję się dalszemu przesłuchaniu.- No jak jest Singapur? Pan cudzoziemiec podoba u nas się, jest tak? Zostać na zawsze, się da?- Podoba, podoba.Z zostaniem na zawsze to nie wiem.Żeby tylko nie było tak gorąco! Nie, nie, bardzo proszę nie podkręcać klimatyzacji, tak jest dobrze.- Aaa, się podoba, a? To świetnie bardzo, la! Mieszkanie w Tampines pan cudzoziemiec wynajmuje, jest tak? Czy kupił już?- Gdzie mi tam mieszkania kupować.Wynajmuje, oczywiście - odpowiadam, myśląc: Ja się nigdy do tego nie przyzwyczaję, że każdy taksiarz czy sklepikarz chce poznać moją sytuacje finansowo-mieszkaniową.Cóż, co kraj.Kierowca przystępuje do głośnego, zdobionego ekspansywną gestykulacją i licznymi, triumfalnymi „la!” wykładu na temat wyższości kupowania mieszkań państwowych nad ich wynajmowaniem.Ja przystępuje do mentalnego podsumowania wieczoru.Nadal właściwie nie znam chłopaków.Peter jest świetny, czuję, że się zaprzyjaźnię z tą wiecznie uśmiechniętą mordą.Zresztą to najlepszy basista, z jakim w życiu grałem.Aż straszno - trzyma tempo dwa razy lepiej ode mnie.Stoi taki obok, nic nie mówi, tylko szczerzy garnitur, a ja, słuchając go, uczę się w ciągu minuty więcej niż przez poprzednie cztery lata lekcji perkusji.Yincent jest zagadką.Słyszałem, że mimo młodego wieku grał rozbiegówkę1 dla jakiejś zachodniej supergrupy na zeszłorocznym Singapore Blues Festival.Ponoć uczył się kiedyś skrzypiec, muzyki klasycznej.Ciekawe gdzie, w Singapurze nie ma przecież ani jednej szkoły muzycznej.Będę musiał pociągnąć Petera za język.Wygląda na to, że znają się jak łyse konie.No nic, od jutra ćwiczę „Sunshine of Your Love” dzień i noc.W dzień na perkusji, w nocy na poduszkach.Muszę to wkuć.Muszę! W poniedziałek mają im szczęki opaść.Przez chwilę wyobrażani sobie Yincenta otwierającego szeroko oczy i kiwającegoZ uznaniem głową w moją stronę.A może oni już szukają lepszego bębniarza, tylko nie chcą powiedzieć wprost? Tak, to równie prawdopodobny obrazek [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates