[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wasz koń padł, prawda? - Zrobił znaczącą przerwę.Maryam poczuła strużkę potu, któryspływał po jej twarzy.- Więc jak zamierzacie się stąd wydostać?Czuła, że szala przechyliła się na jego stronę.Zapanowała jednak nad sobą nadludzkim wy-siłkiem i z przyjemnością zauważyła, jak błysk radości przygasł w oczach Bocellego.- Dokąd jedziecie? - spytał już spokojniej, kiedy mógł za nią nadążyć.- Na północ - odparła niechętnie - do Serenissimy.- Do Wenecji? - powtórzył z widoczną satysfakcją.- Przy naszej pracy zawsze w końcu musimy tam trafić - potwierdziła chłodno Maryam.- Posłuchaj - rzekł teraz bardziej poufałym tonem - wieśniacy się jej boją.- Wskazał opusz-czone chaty.- Nie chcą wrócić do swoich domów.- Boją się dziewczyny z połamanymi nogami?- Dziewczyny z.? - Dostrzegła w jego oczach coś, czego nie zrozumiała.- Tak, oczywiście,dziewczyny.- Poruszył się niespokojnie.- Dostała się do ich sieci.Myśleliśmy wszyscy, że uto-nęła, ale.- potrząsnął głową - okazało się, że żyje.Przeżyła nawet.narodziny dziecka.- Dziecka? - Maryam przypomniała sobie tłumoczek, który leżał obok kobiety.A więc tobyło dziecko! Panagia mou! Matko Boska, co za nieszczęście! Lepiej już byłoby jej utonąć, niżznaleźć się na łasce kogoś takiego jak Bocelli.Otarła wielką dłonią pot z czoła.- Biedactwa.- Prawdziwy cud, że się uratowała.- Mężczyzna znowu się poruszył i spojrzał gdzieś w bok.- Albo diabelska robota.Dziwisz się, że wieśniacy się jej boją? Jak w ogóle się tutaj znalazła? Wjej stanie to przecież niemożliwe.Jednak Maryam wiedziała już wszystko, co chciała, i ta rozmowa zaczynała ją powoli nu-żyć.- Dlaczego? Po prostu umie dobrze pływać, i tyle.- Pływać? - Bocelli rozczapierzył palce w pełnym niedowierzania geście.- W takim stanie? Iskąd miałaby przypłynąć? Najbliższa wyspa znajduje się ze sto mil od wioski.- Cóż, jak sądzę, nikomu nie przyszło do głowy, by ją o to zapytać - rzuciła z przekąsem.- Ona nie mówi.- Bocelli spuścił wzrok.- Nie umie.- Mówiłeś, że syreny mają przynosić szczęście.Dlaczego nie chcecie jej zatrzymać? - spy-tała z ciekawości.- Zatrzymać? Po co? Wiem, że talizmany powinny przynosić szczęście, dalej na północy jestnawet święty sad poświęcony syrenom.Ale prawdziwa syrena? - Wzruszył ramionami.- Nikt nieT L Rwie, co z nią zrobić.Ludzie boją się do niej podejść.Pewnie by ją już zabili, ale obawiają się kon-sekwencji.- Więc sprowadziłeś nas po to, żebyśmy ją zabrały?- Tak.Maryam stała przez chwilę w ciszy.Kątem oka zauważyła wir powietrzny, który wyrzucał wpowietrze uschnięte rośliny.Morze za chatami rybackimi było tak intensywnie niebieskie, że nie-mal granatowe.- Zabierzcie ją ze sobą do Wenecji.Popatrzyli sobie w oczy.- Dam wam mojego konia.Kamizelka przykleiła się jej do pleców.Maryam podeszła do obozowiska, a następnie przy-kucnęła w cieniu dwóch poskręcanych drzew oliwnych.- Dwa konie, signor Bocelli - rzuciła przez ramię.- Dwa?!- Bo chyba chcesz, żebym zabrała też dziecko?Mężczyzna popatrzył na nią niepewnie i wymamrotał coś pod nosem.- Tak więc dwa konie - powtórzyła, skinąwszy pewnie głową - i jeszcze dziś zabierzemy jeze sobą.* * *Kiedy Elena zobaczyła dziewczynę po raz pierwszy, przyszło jej do głowy wiele rzeczy, alenic nie powiedziała.Położyły topielicę na poduszkach na podłodze, a ona prawie się nie ruszała itylko przyciskała do piersi brudne zawiniątko.Po chwili wydobył się z niego cichy, przypomina-jący miauknięcie dźwięk.Elena spojrzała na Maryam.- To jej dziecko?- Na to wygląda.- Biedactwo.- Twarz Eleny jakby zrobiła się jeszcze bardziej pociągła i smutna, kiedy przy-glądała się dziewczynie.- Co jej się stało?- Nikt nie wie.Rybacy złapali ją w sieci na pełnym morzu.Tak przynajmniej mówi Bocelli.- Wierzysz mu?- Oczywiście, że nie.Pewnie opuścił ją mąż czy też ten, który jest ojcem dziecka.A terazgadają, że to syrena.- I się jej boją?- Tak.Do tego stopnia, że chcą się jej pozbyć.Boją się nawet zbliżać.Rzucają jej co najwy-żej surowe ryby.T L RElena przykucnęła przy topielicy i pogłaskała ją po głowie.- Biedactwo - powiedziała łagodnie, jak do wystraszonego zwierzęcia.- Nic ci nie zrobię.Nie musiała się obawiać reakcji.Nieznajoma leżała spokojnie, kiedy zdejmowały z niejbrudne szmaty, obmywały olejkami rany na nadgarstkach i kostkach i ubierały ją w czystą lnianąkoszulę.Nie protestowała, nie próbowała uciekać i tylko leżała w milczeniu, pozwalając nawszystko.- Niech Bóg się nad nią ulituje - powiedziała Elena, gdy skończyły.- Ma pewnie tyle rozu-mu co jej dziecko.- Te szmaty nadają się tylko do spalenia.- Maryam podniosła zawiniątko, ale w tym mo-mencie coś wypadło na podłogę.Kiedy się schyliła, zobaczyła sakiewkę z różowego aksamitu.- Skąd się to wzięło?Elena wzruszyła ramionami.- Pewnie była gdzieś schowana.Może wszyła ją w bieliznę? Sama nie wiem.Zobacz, co jestw środku, może czegoś się o niej dowiemy.Maryam otworzyła sakiewkę i wyjęła z niej twardy, okrągły przedmiot wielkości małegokurzego jaja, zawinięty w kawałek jedwabiu.- I co?Maryam rozwinęła jedwab i popatrzyła zdziwiona.- Nie mam pojęcia.Wygląda jak kamień.- Jaki kamień?- Normalny, zwykły kamień.Taki, który można znaleźć na plaży.- Zważyła przedmiot wdłoni.- Choćby tutaj, w tej wiosce.Eleno, co się stało?Kiedy Maryam oglądała znalezisko, jej towarzyszka odsunęła brudne szmaty i teraz patrzyłana dziecko z bezbrzeżnym zdziwieniem.Była blada jak chusta.- Eleno, co takiego.?- Chodź, zobacz - z trudem wydobyła z siebie głos.- Więc ona.Wygląda na to, że signorBocelli jednak nie kłamał.Wyciągnęła dziecko w stronę Maryam.Było tak wątłe, że aż dziw brał, iż wciąż żyło.Leża-ło całkiem spokojnie na złożonych dłoniach Eleny.Żywe w nim były tylko oczy, które przypomi-nały barwą morskie odmęty.I może jeszcze malutka klatka piersiowa, która unosiła się co jakiśczas spazmatycznie w walce o kolejny oddech.Maryam dopiero po chwili zauważyła, że zamiast nóg dziecko ma jedną, wystającą doprzodu kończynę, a zamiast stóp coś w rodzaju płetwy.- Widzisz! To prawdziwa syrena! Bocellemu nie chodziło o matkę, tylko o dziecko! Dziec-T L Rko, które jest syreną.ROZDZIAŁ CZWARTYWenecja, 1604 rok- Wiesz, że wróci, prawda?- Oczywiście.- Pijany?- A jak sądzisz?- To się zapewne nazywa pytaniem retorycznym.- Głos kurtyzany, Constanzy Fabii, dobie-gał z cienia.- Nie wiem, czy tak się nazywa.- John Carew wychylił się jeszcze bardziej z okna i marsz-cząc brwi, popatrzył na kanał.- Moim zdaniem, można by je też nazwać inaczej.O, popatrz, jużjest.Obserwował, jak zza zakrętu, rozcinając ciemną i gęstą niczym olej wodę, wyłania się gon-dola.Jej lampy rzucały blask na czarne fale.Kiedy jednak podpłynęła bliżej, zauważył, że nie wi-dać na niej godła Kompanii Lewantu.- Nie, nie, pomyłka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates