[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Będziesz wyższa i smuklejsza niż zwykle,a po końcach loków, co ci spadają na szyję, poznam, żeś na mnie czekała.Dlatego powiem jaknajojbojętniej:«Dzień dobry».I — «Śliczna pogoda.»A potem — «Strasznie mi się chce pić».Wtedy ty podejdziesz do mnie zupełnie blisko-bliskoi bez słowa podasz mi swoje małe,wykrojone,ładneusta.Pochylam się nad nimi i piję,aż powoli lampa, mops i porcelanowy Paderewski zaczynają tańczyć jakiegoś dziwnego cake-walka,coraz prędzej, coraz prędzej,a pośrodku tego wszystkiegosiedzi wielki czarny kot z zielonymi fosforyzującymi oczyma,które znam tak dobrze.Ale po trochu i te oczy zaczynają się powlekać lekką, puszystą mgłą,a skądś z daleka,z zaświatówsłyszę cichy, mistyczny szept,jak szelest strunwieczorem.— Zanieś mnie na otomanę.—ŚniegBiałe kwiaty gdzieś na korsie.może w Nizzy.Kołowieje — Cichopada — Białośnieży.Chodzą ludzie miękkostopi po ulicy,Końca nosa im nie widać zza kołnierzy.Uśmiechnęły się panienki w białych lisachI podniosły wąskie palce aż ku ustom.Był ktoś biały, co niebieskie listy pisał.Było cicho.Było dobrze.Było pusto.Z okna domu ponurego, jak «Titanic»,Zaechowiał i wysączył się, jak trylik,Płacz zmęczonej prostytutki, której stanikZafarbował ogniokrwisty hemofilik.Ktoś się nagle chciał roześmiać, ale nie mógł.(Oczy cichych czasem chłodne są jak marmur)Czyjeś ręce pochyliły się ku niemuZ łyżką ciepła, kochaności i pokarmu.A ulicą chodzi siwa Matka Boska,Szuka Żalu, Zrozumienia i Pokuty.Po witrynach, po parkanach i po kioskachJaskrawieją rozrzucone moje Buty.Chcesz? — będziemy dziś przy gwiazdach tańczyć nago.Daj mi dotknąć swoich miękkich ust-atłasów.Polecimy na Bleriocie do ChicagoJeść o zmierzchu słodki kompot z ananasów.SpacerŚpiew propellera do słów Heredii,Kiedyś zgubionych w smaltowej mgle.Grałem jej jedną z moich komediiW ekstrapowietrznym tylko-en-deux.Słońce do głowy biło ekstazą.Słowa spływały w jeden refrain.Obserwowała mnie bezwyrazoSpod tangoszalu przez face-à-main.Nie wiem czy brała, com mówił, serio.(Dwie lekkie linie w kącikach warg.)Pod nami warczał rytmiczny BieriotI wiatr całował błękitny kark.MiastoSyntezja1.Noc zimna.Zła.Przejmująca.Czarniawa.Chłodnista.Nie widać ani źdźbła.Deszcz leje, jak z cebra.Na rogu policjant-statystaPod połę karabin podebrał,Otulił się ceratowym płaszczemChodzi wolno, błyszczący, jak widmo,Deszcz mu spływa z kaptura na oczy.Po twarzy go chlaszcze.Moczy.Bębni po ceracie woda.Raz.raz.pach-pach-pach.raz.Woda.Eh, czas!!Psa wygonić szkoda!Bieda nadałaż!Bębni, bębni po ceracie woda.Brzęczy cicho podwiązany pałasz.Deszcz.deszcz.deszcz.po butach chlupie.Chodzi wolny, zziębnięty, miarowy,Zatrzymując się przy każdym słupiePosterunkowy.Z dalekiego czarnego zaułkaZawarczało — zadudniło — zajękło.Zabłysnęły dwa czerwone kółka.Wynurzyło się spóźnione auto.Pędzi, pędzi środkiem, jak burza.Przeleciało z hukiem po kałużach,Obryzgało od butów do głowy,Zostawiło w nosie swąd niezdrowyI na wargach smak kwaśny, jak ocet.Jeszcze z dala się trąbką rozlega.— Też diabeł dał to!— Będzie się włóczył po nocy!— Elegant!A tam znów dwóch.Wzięli się pod ręce.Zachlapani po brzuch.Dobrze cięci.Idą prosto środkiem —Nie skręcą.Brzuchy naprzód wypięli, jak tanki.Tylko patrzeć zrobią burdę.Na rogu dom.Jasno oświetlony.Różowe firanki.Ciepło.Przytulnie.—Burdel.2.Na dole w dużej, oświetlonej saliZ pluszowych bordo mebli pokrowce zdjęte.Dwaj młodzieńcy, jeden starszyCzekali.Wszystkie panienki zajęte.Siedzą mroczni.Milczą.Noc ciemna.Dżdżysta.Pali się elektryczny żyrandol.Na pianinie student jurystaGra powolnie, rozmarzającoFarandolle.I pada deszcz.Eh, życie!.3.Jak grywałem ja ci, Stasiu,Griega, Mussorgskiego,Powiedziałaś ty mi, Stasiu,— Nie klej naiwnego.—Oj, Stasiu, Stasiu,Nie klej naiwnego.Jak czytałem ja ci, Stasiu,Błoka z Tetmajerem,Powiedziałaś: — Kup mi lepiejKapelusz z rajerem.—Oj, Stasiu, Stasiu,Kapelusz z rajerem.Jak uczyłem ja cię, Stasiu,Składni, Geografii,Powiedziałaś: — Chciałbyś darmo.Każdy tak potrafi.—Oj, Stasiu, Stasiu,Każdy tak potrafi.4.Za portierą,Po schodkach,Na górzeZabiegały przyśpieszone kroki.Głosy.Głosy.Gwar.Rumot.Stąpania.Co?.Policja?.Obława?.Rewident?.Niee.Nic, nic.Maleńki incydent.Z pokojów wychylają się goście przygodni.Przysłuchują się.Skandal poczuli.Na korytarzu stoi łysy staruszekBez spodniI krzyczy.Dziewczyna rozczochrana, w koszuli,Wtuliła się w kąt za schody —Jęczy:— Nie mogę już.— On mnie zamęczył.—Staruszek zaspanyMruga w świetle oczkami szklistymi od sadłaI krzyczy wkółko:— Trzymajcie ją! Trzymacie!.— Ona mnie okradła!.—— Co-o?.Kto pana okradł? Gdzie pana okradli?!— Pijany! Wariat!.— U nas jeszcze nie było wypadku.—Ucichło.Ucichło.W czarnej nocy gdzieś dzwonił telefon:— Halloo! Dziewiąty komisariat.—5.Deszcz mży.Zacina.Chłodny.Miarowy.Moknie na roguPosterunkowy.Naciągnął kaptur.Okrył się płaszczem.Deszcz go natrętnyPo twarzy chlaszcze.I gwiżdże wiatr.Z czarnego gardła ulicy,Z samego spektrumZ sykiem rozdarł ciemnościŻółty reflektor.Szeleści woda.Wicher powiał.Pędzi karetka pogotowia.Wymościła światłem drogę.Widno.Pędzi cicho, bez szelestu.Węszy po ulicach,Jak widmo.Gdzie?.Gdzie?.Może tu?.Tuu — tuu — tuu.6.Znowu ucichło.Deszcz lunął gęstszy.Zegar na wieży wybił trzy.W imię Ojca i Syna!!A to co!?.Na skręcie ulicLampy migocą.Lampy.Lampy.Lampy.Wysypały zza węgła łańcuchem.Białe.Oszalałe.Biegną gdzieś, uciekają gdzieś, lecą paramiUlicami.Bulwarami.Nie zakręcą ani razu.Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy!Idzie mazur.Para za parą! Para za parą!En avant!Eh, zimno!Przeleciały armią szybką, stulicąNad zziębniętą ogłupiałą ulicą.Zarzuciły łyse głowyNa bakier.Żegna się w trwodze posterunkowyI spóźniony fiakier.Popędziły dalej w tańcuWywijany, długi łańcuch,Ulicami.Zaułkami.Bulwarami.Zapędziły się na most nad rzekę.W wodzie szarej i sinejPrzeglądają łysiny.Lampy.Lampy.Lampy.Na moście stał jeden,Trzymał się rampy,Wymiotował w czarną wodę żółte bluzgi.Blask mu oświetla żółty profil starczy.Pod mostem woda bulgoce.Przewala się.Jęczy.Wzdycha i warczy.Woda.7.Na piaszczystym nadbrzeżu stłoczyły się lampy.Każda 300 świec.Zaroiły się lampy.Wiec.Na brzegu mokną sieci zatknięte na wiosła.Tam, dalej nieco,Kilku ludzi.Z latarniami.Policjant.Pochyleni nad czymś czarnym, bezkształtnym.Świecą.Co?.Woda przyniosła.Męty.Kobieta.Twarzy nie rozpoznać.Zzieleniała.Cuchnąca.Tragiczna.Brzuch wydęty.Ciężarna.W dziewiątym miesiącu.Z ubrania fabryczna.Odwrócili głowy chłopi,Rybacy.— Nowina!.— Mało to się kurw topi.8.Zimny deszcz.Sina rzeka.Woda.Jęczy.Bulgoce.Narzeka.Zerwała śluzy.Wzdyma się.Przybrała groźna.Toczy z pluskiem czarne bańki.Po brzegach, bokiem,Migają domy.Czarne.Pokrzywione.Gruzy.Szczerzą zęby ślepych okien.U Czarnej MańkiWidno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates