[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jakiś drań nieźle cię załatwił, Sheehan.Niemal warto uwierzyć w piekło, byle tylko móc sobie wyobrazić, jak się za to smaży.–Po… po… po…–Już to mówiłeś.Zgoda.–Pauley! – wyszeptał.–Pauley.– Odwróciłem się do niego plecami, by jak najmniej go rozpraszać, bo lada moment znów mógł się zdekoncentrować.– Czyli to Pauley cię załatwił? To ci dopiero przyjaciel.Bolało czy stało się tak szybko, że nic nie zauważyłeś?Długa cisza, a potem ochrypły, niemal bezgłośny szept:–B-b-bolało.Bolało mnie.–A gdzie się to stało, u ciebie? – spytałem tonem tak nieustępliwie neutralnym, że musiałem sprawiać wrażenie śmiertelnie znudzonego całą tą rozmową.– Puk, puk do drzwi, łup i nie żyjesz, tak? Czy byłeś gdzieś na mieście?Zapadła bardzo długa cisza.Pozwalałem jej trwać.Brzmiała jak cisza, na końcu której czeka skarb.–Brąz – wyszeptał Sheehan.– Brąz – jęknął, rozciągając dźwięk i przechodząc w westchnienie – jęk pozbawiony niższych tonów, bo zmarli zwykle mają z nimi poważne kłopoty.– Bury.Tym razem cisza brzmiała inaczej.Kiedy się obróciłem, wiedziałem co zobaczę: Sheehan zniknął.Jego postać fizyczna się rozpłynęła, wyczerpana, pozostawiając losowe drobinki w powietrzu: nie materię, nie energię, nic, co moglibyśmy oddzielić bądź zmierzyć.Wróci tu; nie ma przecież dokąd pójść.Ale nieprędko.Ruszyłem do drzwi i wyszedłem na wąską wstążkę asfaltu, oddzielającą magazyn od ulicy.Parkowały tam jedynie odliczana od podatku primera Coldwooda i trzy zwykłe świniowozy.Coldwood stał sam z boku; rozmawiał przez komórkę.Mundurowi i chłopcy z techniki tworzyli dwie odrębne grupki, reagujące atawistycznie na swoje feromony.Z północy wiał ostry wiatr, przynajmniej przestało padać.Słońce zachodziło za brutalnymi wieżowcami Colindeep Lane, a z nieba za nim nadciągała skłębiona masa stalowoszarych chmur, niczym woda spływająca do ścieku.Coldwood skończył rozmawiać, schował telefon i podszedł do mnie.–Masz coś? – spytał tonem człowieka, który oczekuje tak mało, że nic go nie zawiedzie.–Wymienił Pauleya – odparłem.Brwi Coldwooda powędrowały wysoko.– Przynajmniej tak mi się zdaje.A gdy spytałem, gdzie zginął, powiedział „brąz”.A potem „bury”.–Brondesbury – przetłumaczył Coldwood.– Części Samochodowe Brondesbury.Chryste, to byłby prawdziwy pocałunek Boga.Jeśli ciało wciąż tam jest… – Ruszył szybkim krokiem w stronę wozu, jednocześnie wybierając numer.Mundurowi podążyli za nim luzacko wzrokiem, co jest typowe dla chłopców z glinowa.Lecz Coldwood znów zaczął rozmawiać przez telefon.– Warsztat – warczał do mikrofonu.– Ten w Blondesbury Park.Zbierajcie się tam.Już.Tak.Tak, załatwcie nakaz.Ale nie czekajcie.Otoczcie to miejsce i nie wpuszczajcie ani nie wypuszczajcie nikogo.–Zakładam, że to dobre wieści – powiedziałem do pleców Coldwooda, który szarpnięciem otworzył drzwiczki.Siadając za kierownicą, zaszczycił mnie milisekundowym spojrzeniem.–Warsztat jest na nazwisko Pauleya.– Uśmiechnął się paskudnie.– Mamy już prawdopodobny motyw.Jeśli zdołamy załatwić nakaz i jeśli ciało wciąż tam jest, możemy przeszukać wszystkie jego firmy i naprawdę zacząć działać.– Jego wzrok przeskoczył ode mnie na konstabla stojącego za moimi plecami, tego samego, który wcześniej musiał wybiec na dwór.– MacKay, zapisz zeznania Castora i prześlij je faksem do DC Tennanta na Look Street.Szyba samochodu już się podnosiła, pozbawiając jakąkolwiek odpowiedź sensu.A potem Coldwood dodał gazu i zniknął przy akompaniamencie jęku torturowanej gumy.Zapisanie moich zeznań było jak drugi policzek, ale trudno odmówić podobnemu zaproszeniu.Opisałem dokładnie wydarzenia wieczoru, a konstabl MacKay zapisywał je starannie słowo po słowie, łącznie z tym, co powiedział mi duch Sheehana, gdy go przesłuchałem w oficjalnej roli duchołapa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates