[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.) mięsa od kości niż na kościotrupa".Opis ten mógł być trafniejszy -zarówno w sensie fizjologii, jak i psychologii - niż wydawało się Karolowi Dickensowi.Duchy nie istniały, przynajmniej według Louisa.W trakcie swej kariery zawodowejstwierdził śmierć dwóch tuzinów ludzi i ani razu nie poczuł, jak uchodzi z nich dusza.Zaniósł Gage'a do pokoju i położył w kołysce.Jednak gdy okrywał synka kocem,poczuł na plecach nagły dreszcz i przypomniał sobie sklep wuja Carla.Nie było w nimnowych samochodów, telewizorów z modnymi gadżetami ani zmywarek o szklanychdrzwiczkach, pozwalających obserwować magiczny proces mycia.Jedynie trumny z pod-niesionymi wiekami, każda oświetlona starannie osłoniętą lampką.Brat jego matki byłprzedsiębiorcą pogrzebowym.- Dobry Boże, skąd te ponure myśli? Daj spokój, otrząśnij się!Ucałował syna i zszedł na dół, by wysłuchać opowieści Ellie o pierwszym dniu wdorosłej szkole.8.Tej soboty, gdy Ellie ukończyła swój pierwszy tydzień szkoły i tuż przed powrotemstudentów, Jud Crandall przeszedł przez drogę i zbliżył się do siedzącej na trawniku rodzinyCreedów.Ellie zeszła właśnie z roweru i piła mrożoną herbatę.Gage raczkował w trawie,przyglądając się robakom i, być może, połykając kilka z nich.Nie przejmował się szczególnietym, skąd bierze białko.- Jud! - Louis wstał na widok gościa.- Przyniosę ci krzesło.- Nie kłopocz się.- Jud miał na sobie dżinsy, rozpiętą pod szyję roboczą koszulę izielone kalosze.Spojrzał na Ellie.- Nadal chcesz wiedzieć, dokąd prowadzi tamta ścieżka?- Tak! - Ellie natychmiast zerwała się z miejsca.Jej oczy rozbłysły.- George Buck wszkole mówił mi, że na cmentarz zwierząt.I powiedziałam o tym mamie, ale ona kazała za-czekać na pana, bo pan wie, gdzie to jest.- Owszem, wiem - odparł Jud.- Jeśli rodzice nie będą mieli nic przeciw temu, zabioręcię tam na przechadzkę.Ale musisz włożyć kalosze.Miejscami grunt jest podmokły.Ellie pobiegła do domu.Jud odprowadził ją rozbawionym, czułym spojrzeniem.- Może i ty chciałbyś pójść, Louis?- Chciałbym.- Louis obejrzał się na Rachel.- Pójdziesz z nami, kochanie?- A co z Gage'em? Słyszałam, że to spory kawał drogi.- Wsadzę go w nosidełka.Rachel roześmiała się.- Jasne.To twoje plecy.Wyruszyli dziesięć minut później.Oprócz Gage'a wszyscy mieli na nogach kalosze.Malec siedział w nosidłach i wybałuszając oczy, przyglądał się wszystkiemu ponad ra-mieniem Louisa.Ellie bez przerwy wybiegała naprzód, goniąc motyle i zbierając kwiaty.Trawa na łące sięgała im niemal do pasa.Połyskiwały wśród niej żółte kwiatkinawłoci, letniej plotkarki, co rok zapowiadającej nadejście jesieni.Lecz tego dnia w powie-trzu nie czuło się jesieni.Słońce grzało niczym w sierpniu, choć kalendarzowy sierpieńdobiegł końca dwa tygodnie wcześniej.Gdy wspięli się na szczyt pierwszego wzgórza,wędrując gęsiego skoszoną ścieżką, pod pachami Louisa wystąpiły mokre plamy potu.Jud stanął.Z początku Louis sądził, że stary człowiek chce chwilę odetchnąć, potemjednak ujrzał roztaczający się za ich plecami widok.- Ładnie tutaj - powiedział Jud, wsuwając między zęby źdźbło tymotki.Cóż za typowe jankeskie niedopowiedzenie, pomyślał z rozbawieniem Louis.- Jest cudownie - westchnęła Rachel i niemal oskarżycielsko spojrzała na męża.-Czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?- Bo sam nie wiedziałem - odparł Louis, czując ukłucie wstydu.Wciąż znajdowali sięna terenie swojej posiadłości.Po prostu do tej pory nie znalazł czasu, by wspiąć się nawzgórze za domem.Ellie znacznie ich wyprzedzała.Teraz zawróciła i również oglądała wszystko zzachwytem.Church deptał jej po piętach.Wzgórze nie było wysokie, ale też nie musiało.Gęsty las przesłaniał krajobraz zjednej strony, lecz na zachodzie rozciągał się rozległy widok: złocisty teren, pogrążony w lek-kim, letnim śnie.Wszystko trwało w bezruchu, milczące, zamglone.Nawet ruch ciężarówekna drodze ustał i nic nie zakłócało wszechogarniającego spokoju.Widzieli przed sobą dolinę rzeki Penobscot, którą spławiano drwa z północnegowschodu aż do Bangor i Derry.Wzgórze leżało pomiędzy tymi miastami, na południe odpierwszego i nieco na północ od drugiego.Spokojna rzeka rozlewała się szeroko, jakbypogrążona we własnym, głębokim śnie.Louis dostrzegał w dali Hampden i Winterport.Miałwrażenie, że może odprowadzić wzrokiem czarną, wijącą się wężowo równolegle do rzekitrasę numer 15 aż do Bucksport.Na drugim brzegu rosły soczystozielone drzewa.Widzieli teżdrogi, pola.Z kopuły starych wiązów wystawała iglica kościoła baptystów w północnymLudlow, po prawej przycupnął solidny ceglany budynek: szkoła Ellie.Nad ich głowami białechmury wędrowały leniwie w stronę horyzontu barwy wyblakłego dżinsu.A wszędzie wokółrozciągały się letnie pola, niewiarygodnie płowe i złociste, puste pod koniec cyklu siewów,wzrostu i żniw, uśpione, lecz nie martwe.- Cudownie to właściwe słowo - rzekł w końcu Louis.- W dawnych czasach nazywano to miejsce Wzgórzem Widokowym - oznajmił Jud.Wsunął papierosa w kącik ust, lecz go nie zapalił.- Niektórzy wciąż je tak nazywają, aleobecnie, odkąd młodzi przenieśli się do miasta, praktycznie o nim zapomnieli.Wątpię, byteraz przychodziło tu wielu ludzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates