[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Domostwo zajmowało stoki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i wąskie korytarze.Pokoje różniły się kształtem i wielkością; nie było dwu takich samych.W ogromnych pomieszczeniach stały rzędy kolumn, w małych połyskiwały zwierciadła; tysiące wariantów.Dawne, niezmienne komnaty w środku domostwa, nowe i niestałe u jego krańców.Ścieżka biegła spiralnie przez najstarsze pomieszczenia ku środkowym pokojom, a potem dalej, na zewnątrz, ku osikowym gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stronie.Z Małego Domostwa można było wyjść tylko Ścieżką.Trzeba się tam urodzić, by trafić do środka.Ścieżka z pozoru niczym się nie różni od swego otoczenia; sama układa się pod stopami.Ta nazwa oznacza szlak biegnący przez wszystkie pomieszczenia.Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie Ścieżka, może błądzić w nieskończoność.Do mieszkania Barwy Czerwieni szło się długo, ciągle w stronę dawnego gniazda.Wiekowe komnaty o ścianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe i przytulne zimą.Tu przesiadywały gawędziarki, śledząc bieg swych linii i plotąc z nich pajęczą sieć, która ogarniała całe domostwo.W komnacie gawędziarki panował półmrok.Nie widać tam nieba jak u mbaby.W dachu otwierały się wąskie świetliki wypełnione jasnozielonym szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych pęcherzyków.Mbaba położyła mi rękę na ramieniu i donośnym głosem zawołała po imieniu Barwę Czerwieni.Ze środka dobiegł śmiech, a może pokasływanie.Mbaba wciągnęła mnie do pokoju.Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie.Ściany wzniesiono z bloków szarego kamienia zwanego przez nas anielskim.Niektóre zostały starannie obrobione; owalne prześwity (podobno każdy z kamiennych bloków ma w środku taki otwór) tworzyły cztery okienka.Światło wpadające przez szklane tafle sufitu pozwalało dostrzec za oknami małe kaskady spiętrzonych wód strumienia.Mbaba pomogła mi wygodnie usiąść.Starałem się zachować spokój.Czekałem, co będzie dalej.Barwa Czerwieni wyszła z sąsiedniego pomieszczenia, spojrzała na mbabę i wybuchnęła śmiechem.Kiedy uniosła ramiona w powitalnym geście, bransolety zadźwięczały na przegubach rąk.Była starsza od mbaby i nosiła wielkie okulary, których szkła połyskiwały, gdy kiwała głową w odpowiedzi na powitalne słowa.Usiadła naprzeciwko mnie, podciągnęła bose stopy i oparła ramiona na kolanach.Milczała, nie spuszczając ze mnie bystrych oczu ukrytych za lśniącymi okularami.Kiedy się wreszcie odezwała, słowa wypowiadane dźwięcznym i umiejętnie modulowanym głosem płynęły niespiesznie jak krople oliwy.Nie wszystkie potrafiłem zrozumieć.Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyciągnęła z sakiewki garść okruchów chleba świętej Bei i owinęła je niebieską bibułką; po chwili trzymała w palcach grubego skręta.Z kieszeni wyjęła długą zapałkę i skinęła na mnie, żebym usiadł obok niej.Podszedłem z ociąganiem, chociaż mbaba wykonała ponaglający gest.Barwa Czerwieni podała mi zapałkę i patrzyła z uwagą, jak pocieram ją o chropowaty kamień i, trzymając drewienko obiema rękami, przypalam jej skręta.Wydęte policzki gawędziarki zapadły się, gdy hałaśliwie wydmuchnęła różowy obłoczek.Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej wzroku sprawiło, że się zarumieniłem i uśmiechnąłem jednocześnie.— Witaj — rzuciła, paląc chleb.— Miły z ciebie dzieciak.Chętnie z tobą porozmawiam.Nie zdradzę ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyrozumiała.Nie ma powodu do obaw.Wiem, że czujesz się dziwnie, ale wkrótce dojdziemy do porozumienia i na pewno się zaprzyjaźnimy.Nie.jasne, że nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia w chwili, gdy się przywitaliśmy, bo używała prawdziwej mowy, a w tej dziedzinie nie miała sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzić nawet takiego prostaczka jak ja.Oczywiście mało wówczas z tego rozumiałem, a o pewnych sprawach wspomnianych przez gawędziarkę i mbabę nie mogłem wcześniej nawet słyszeć.— Nie jesteś prawdomówcą — stwierdziła Barwa Czerwieni.— Nie — odparłem.— Wkrótce nim zostaniesz.— Położyła mi dłoń na ramieniu i uniosła gęste brwi.— Potok; tak cię będę nazywała.Zbyt długo trzeba mleć ozorem, by wymówić pełne imię.— Parsknęła śmiechem.Zabawne wyrażenie: mleć ozorem.Zamieniła kilka słów z mbabą, dając jej do zrozumienia, że chce ze mną porozmawiać na osobności.Gdy zostaliśmy sami, zgasiła skręta i skinęła, dając znak, żebym poszedł za nią do sąsiedniego pokoju.— Twoja mbaba bardzo cię chwali — stwierdziła, wyjmując z komody małą wąską szkatułkę, która mieściła się na pomarszczonej dłoni.Otworzyła ją.W środku znajdowały się cztery zaokrąglone flakoniki z poręcznymi zatyczkami.Każdy był innego koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak naga kość, a czwarty błękitny jak niebo o zachodzie w środku zimy.— Mbaba twierdzi, że lubisz opowieści.— Tak.— Znam ich mnóstwo — odparła łagodnie, a zarazem poważnie, jej oczy spoglądały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł.— Wszystkie są prawdziwe.— Oboje skwitowaliśmy te słowa wybuchem śmiechu.Dreszcz mnie przebiegł, gdy słuchałem tego dźwięku; był głęboki i donośny, śpiewny choć niski.Wiedziałem już, że Barwa Czerwieni to istota błogosławiona; może nawet święta.Czemu nazwałeś ją błogosławioną?Błogosławiona.Blask powiedział mi, że przed wiekami w obecności błogosławionych zamykano usta i powściągano języki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates