[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.1______Topił się w czarnym bajorze.Dłonie potępieńców ściągały go w dół, a jednak kopiąc i szarpiąc się, wywalczyłsobie drogę ku powierzchni.Potwornie bolała go głowa.Spróbował krzyczeć, ale gdy otworzył usta, zalała je woda.Wówczas ukazało się nikłe światełko.Jaśniało coraz mocniej, aż wreszcie wyrwał się nad powierzchnię i znów zaczerpnął powietrza.Leżał na plecach w kałuży obok kilku przepełnionych blaszanych pojemników na śmiecie.Woda była wstrętna i tłusta.Na chwilę przymknął oczy.Gdy wreszcie otworzyłje ponownie, ujrzał, że znajduje się w wąskim zaułku, między dwiema ścianami z oślizgłych cegieł.Docierało tu słabe, rozproszone światło latarni ulicznej, stojącej o parę, stóp dalej przy głównej drodze.Deszcz lał się strumieniami.Na twarz padała mu czysta, chłodna woda, ale on każdą kroplę odczuwał jak użądlenie i nie potrafił domyślić się, dlaczego tak się dzieje.Nie pamiętał, kim jest, jak to się stało, że leży na plecach w zaułku, a także czemu boli go twarz, gdy padają na nią krople.Spróbowawszy usiąść, przekonał się, że ma dłonie skute w kiściach, stopy natomiast bez butów.Z jakiegoś dziwnego powodu wcale mu to nie przeszkadzało.Nie odczuł niepokoju, tylko lekkie zdziwienie.Zmarszczyłbrwi, próbując sięskoncentrować.Nic z tego; miał w głowie zupełną pustkę, j jeśli nie liczyć nieustannego bólu, pulsującego tuż nad prawym okiem.Poruszył ramionami i poczuł, że przez marynarkę przesącza mu się aż do skóry woda - zimna, przejmująca i uparta jak śmierć.Potoczył się po bruku próbując wstać, ale zbrakło mu sił, a całe jego ciało zawyło bólem tysiąca umęczonych nerwów.Niezdarnym ruchem wyciągnął ręce, uchwycił się krawędzi jednego z pojemników i dźwignął na nogi.Przez chwilę stał tak, chwiejąc się w miejscu i wówczas poczułstraszliwy ból brzucha.Oparł się o mur i gwałtownie zwymiotował.Odwrócił się od ściany i natknął na następny pojemnik na śmiecie.Usłyszał piekielny wrzask potępieńca.Spośród odpadków wyskoczył kot i pomknął w ciemności.Uciekając potrącił pokrywę pojemnika, która zakołysała się i wirując jak bąk, z brzękiem padła na bruk.W wąskim zaułku hałas odbijał się echem od ścian, zmieszany z potwornym wrzaskiem uciekającego kota.I nagle człowiek przestraszył się.Przypomniał sobie, kim jest, jak to się stało, że leży tu, w zaułku, skuty kajdankami.Ale przypomniał sobie też w jednej chwili to najważniejsze.Ktoś został zamordowany, a wszystko wskazywało, że on jest sprawcą.Ogarnęła go panika.Ruszył przed siebie zaułkiem, oddalając się od głównej drogi, szedł w samych skarpetkach, potykając się boleśnie.Skręciwszy za rogiem znalazł się pod staromodną latarnią gazową, przymocowaną do ściany wysoko nad jego głową.Po drugiej stronie zaułka znajdowały się drzwi, a nad nimi zniszczony szyld z napisem: H.JOHNSON I SYN - BLACHARSTWO.Podszedł szybko do drzwi, ale stracił tylko czas.Ugóry i u dołu były zamknięte na potężne łańcuchy.Parę stóp dalej dojrzał okno.Szybkim ruchem ramienia wypchnął szybę i począł wymacywać zasuwkę.W chwilę później stał już w ciepłej ciemności.Z zewnątrz sączyło się nikłe światło gazowej latarni.me posunął się naprzód, próbując przeniknąć wzrokiem ciemności.Oczywiste było, że znalazł się w warsztacie.Ścianą stały arkusze blachy, a podłogę zaściełały uszkodzone drzwi, błotniki i zderzaki samochodowe.Podszedł do stojącej na środku ławy i nagle przebiegł go dreszcz podniecenia: ujrzał wielką gilotynę do cięcia metali, przymocowaną solidnymi sworzniami na jednym z końców ławy.Wsunął ręce pod nóż i ułożył stalowe ogniwa, łączące kajdanki, na dolnym ostrzu maszyny.Rozsunął dłonie tak daleko, jak tylko się dało, i pochylił tułów nad dźwignią gilotyny.Poczuł, jak pot spływa mu po czole, głęboko zaczerpnął powietrza i nacisnął z całej siły.Ostrze przecięło metalowe ogniwa równie łatwo, jak drut masło.Gdy zrobił krok do tyłu, ręce miał wolne.Szybko zbadał metalowe szafki stojące w jednym z kątów pomieszczenia.Większość była pozamykana na kłódki, ale jedna otworzyła się, ledwie jej dotknął.Wewnątrz znalazł blaszany kubek, zatłuszczony kombinezon i parę butów roboczych ze stalowymi czubkami.Usiadłna brzegu ławy i naciągnął je.Były o numer za duże, mimo to szybko je zasznurował i podszedł do okna.Na zewnątrz panował spokój.Przez chwilę przysłuchiwał ule, jak deszcz bębni po ziemi, a od strony głównej drogi dobiegają przytłumione odgłosy ruchu ulicznego.Przerzucił nogę przez parapet i wygramolił się do zaułka.Gdy zamykał podnoszone do góry okno, usłyszałostry głos z ciemności:- Nie ruszaj się z miejsca!W kręgu światła latarni ukazał się młody posterunkowy, okryty peleryną, po której spływały strumienie deszczu.Policjant wyciągnął rękę.Człowiek poruszył się z lekka,światło padło wprost na niego, a posterunkowy zamarł w miejscu.Jego twarz zbladła, po czym zżółkła chorobliwie, a w oczach pojawiło się nagłe przerażenie.- Mój Boże, to Martin Shane! - powiedział.Shane nie dał mu najmniejszej szansy.Prawą stopą wymierzył policjantowi potężnego kopniaka, trafiając stalowym czubkiem buta tuż pod kolanem.Posterunkowy wrzasnął i poleciał do tyłu, aż oparł się plecami o mur.Zoczu pociekły mu łzy bólu, zaczął niezdarnie gmerać jedną rękę w poszukiwaniu gwizdka.Shane wymierzył mu cios pięścią w nie osłonięty podbródek, odwrócił się i pobiegł w stronę głównej ulicy.Zegar na oknie sklepowym wskazywał godzinę szóstą trzydzieści.Była to pora, gdy późnym jesiennym wieczorem ulice są nieomal puste.Robotnicy dotarli już do swych domów, a ludzie poszukujący rozrywki jeszcze nie wyszli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates