[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dominik RutkowskiIle kroków do domuProjekt okładki: Karolina Michałowska-FilipowiczRedakcja: Aleksandra JakubowskaRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKonwersja do formatu EPUB: Robert FritzkowskiKorekta: Irma IwaszkoTekst ten, choć inspirowany autentycznym wydarzeniem, jest fikcją literacką, a wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest niezamierzone i przypadkowe.© by Dominik Rutkowski© for this Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2012ISBN 978-83-7758-222-0Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2012Wydanie ICzęść IGRANICE1Uniósł ręce wysoko nad głowę, pragnąc zyskać nieco na czasie, i przeciągnął się szeroko, aż wierzchem zgrabiałej dłoni dotknął zimnej metalowej żerdzi ogrodzenia zamkniętej o tej porze roku Jutrzenki; odwrócił się powoli, położył łokcie na oparciu parkowej ławki, na której siedział, i zajrzał do wnętrza letniego kina.Pierwszy śnieg przykrył cienkim całunem długie rzędy drewnianych ławek, a stada gawronów przechadzających się sennie w poszukiwaniu ostatniego posiłku ryły w świeżej bieli ostre ślady.Przyglądał się przez chwilę ptakom i zanim spojrzał w prawo na brukowaną, biegnącą w górę skarpy w kierunku sejmu alejkę, rzucił jeszcze okiem na kamienny wewnętrzny płot, wymalowany zwietrzałymi zapowiedziami zachodnich filmów (większość z nich oglądał we Francji ponad trzy lata temu), a następnie, wzruszając ramionami, przeniósł wzrok na siedzących naprzeciw, na drugiej ławce, kumpli.Czekali w napięciu na to, co powie.– W kółko pytacie, jak TAM jest? No jak? – Ponownie wzruszył ramionami, wyrwał Sysemu alpagę i zanim przytknął butelkę do ust, dodał jeszcze: – Przecież już wam mówiłem, że trudno jest to wytłumaczyć komuś, kto TAM nie był.Widzieliście Fantomas wraca? – Wskazał kciukiem za siebie w stronę plakatów.– Jasne.Super – powiedzieli niemal jednocześnie.– Kiedy?– Jakoś tak w czerwcu, chyba – próbował sobie przypomnieć Sysy.– Właśnie, a ja tę chałę widziałem TAM już trzy lata temu.– Ale to o niczym nie świadczy, to francuski film – bronił się Sysy.– Dobra, a Majora Dundee? Amerykański.– Pewnie.Świetny western.– Ja go oglądałem TAM dwa lata temu i nie była to wtedy żadna nowość, kapujecie?Chłopaki pokiwali głowami, ale czy kapowali? Do tej pory nie znali nikogo, kto byłby TAM chociaż przez kilka dni, a teraz Kochan po trzech latach wrócił z Francji i opowiadał dziwne rzeczy.Od małego razem biegali po podwórku, grali w piłkę, w kapsle, przesiadywali na trzepaku, łazili po drzewach, razem w krzakach jałowca niedaleko fontanny pili pierwsze wino i palili pierwsze podkradane rodzicom papierosy.To był ich park, ich ławka, ich kino.Potem była szkoła i znów razem w jednej klasie.Zawsze, wszędzie razem, we czterech: Kochan, Sysy, Szczota i Maniek; aż nagle w 1965 Kochan wyjechał do Francji, do matki, która siedziała na Zachodzie już od pewnego czasu, ściągnięta tam przez brata, wojskowego krawca, szyjącego mundury najpierw dla armii Andersa, a potem, po demobilizacji, już we Francji dla legii cudzoziemskiej, w niewielkiej fabryczce, którą otworzył razem z poznanym jeszcze w 1944 we Włoszech francuskim wspólnikiem.Bez Kochana nic nie było już takie samo; to on zawsze miał najwięcej szalonych pomysłów, jak wtedy, gdy namówił ich do przeskoczenia wczesnym wieczorem płotu w Muzeum Wojska Polskiego i po odkręceniu drutu kolczastego, którym zabezpieczony był właz do czołgu, wejścia do wnętrza pojazdu.Przez chwilę, do czasu, kiedy zobaczyli w peryskopie sylwetkę sadzącego w ich kierunku wielkimi susami ciecia, czuli się jak pancerni.Później był wyścig w kierunku wysokiego parkanu i to Kochan, pomimo że najszybciej z nich wszystkich biegał, dostał się w potężne łapska odzianego w beret z antenką, kufajkę i gumofilce stróża.Podejrzewali, że zrobił to specjalnie, by ich ochronić przed twardymi razami drewnianej lagi, jakie spadły tylko na jego grzbiet, ale także po to, aby móc z mołojecką dumą chwalić się swoją odwagą i obnosić z sińcami.Bo to Kochan był ich szefem.To on najlepiej z nich grał w piłkę, miał najwięcej wyobraźni, charyzmy, ale i tego łobuzerskiego uroku, dzięki któremu wiele mu uchodziło – a przy okazji i pozostałym – na sucho.Po wyjeździe Kochana chudy Sysy, który ciągle stał tuż za przywódcą, w naturalny sposób przejął po nim schedę, ale to już nie było to samo, bo chociaż Sysemu zawsze najbardziej zależało na zajęciu miejsca na czele, to jego pomysłom brakowało jednak tej naturalnej lotności, szelmowskiego wdzięku cechującego Kochana.A Kochan, tak jak obiecał, pisał.Wprawdzie rzadko i nieregularnie, ale pisał.Tylko te listy jakieś dziwne były, jakby ktoś w nich grzebał, jakby czegoś w nich brakowało, jakby brakowało w nich Kochana, tego, którego znali i za którym tęsknili.Teraz, po trzech latach, przyjechał i opowiadał, jak TAM jest, a wszystko, co mówił, brzmiało nierealnie jak bajka.– Ty, Kochan, a dziewczyny, jakie TAM są? Łatwe pewnie, co? – Mańkowi zaświeciły się oczy.Kochan nie miał wielkiego doświadczenia w tej materii.Do małej mieściny, w której mieszkał we Francji, nie dotarł jeszcze nawet strumyczek z wartkiej fali rewolucji seksualnej, jaka przetoczyła się z impetem przez zachodnią Europę pod koniec lat sześćdziesiątych.W załatwionej przez wuja szkole częściej niż spódniczki widział czarne sutanny, ponieważ placówka prowadzona była przez księży, a po lekcjach, zamiast włóczyć się po barach i parkach, kopał piłkę w miejscowym klubie, do czego zresztą przejawiał wyjątkową smykałkę.Jędrność kobiecych piersi, ciepło ud i kędzierzawą wilgoć tego, co kryło się pomiędzy nimi, poznał dopiero podczas zasadniczej służby wojskowej, ale było to już w Polsce i na pewno nie o takie dziewczyny Maniek się dopytywał.O francuskich kobietach pojęcie miał raczej mgliste i dlatego pytanie wprawiło go w nie lada zakłopotanie.Nie dał jednak tego po sobie poznać; wydął buńczucznie wargi, przymknął zawadiacko lewe oko.– Wiesz, Maniek, Francuzki to Francuzki, nie ma o czym mówić, możesz się sam domyślić – powiedział, cmokając i robiąc nad głową niedbały gest zmarzniętą dłonią.– Ale po francusku robią, co? – dopytywał, rozgrzewając się na samą myśl, Maniek.– No pewnie, jeszcze jak.– O kurwa! Ty to zawsze potrafisz się ustawić.Kochan przytknął szybko butelkę do ust, aby uniknąć dalszych pytań na ten śliski temat, i pociągnął kilka głębokich haustów.Sysy przyglądał mu się z niepokojem, odmierzając jednocześnie w duchu ilość wypitego przez Kochana taniego wina.Ten spojrzał na niego znad niemal pustej alpagi.– Nic się nie bój, następną flachę ja stawiam.– Puścił butelkę w obieg.– Oczywiście, byle tylko było gdzie kupić – burknął Sysy.– I to jest kolejna różnica! – triumfował Kochan.– TAM zawsze wszystko można kupić.O każdej porze.I niczego nigdy nie zabraknie.Nie czekasz na dostawę, nie chwytasz tego, co akurat rzucą na półki, tylko chodzisz i wybierasz.Nie zastanawiasz się, czy na święta zdąży dotrzeć statek z Kuby z pomarańczami.Idziesz i kupujesz.– Wstał z ławki, zamachnął się i rzucił pustą butelką.Leciała szerokim łukiem i zanim wpadła w śnieg, nad głowami chłopców zerwał się mroźny podmuch wiatru, który poruszył ogołocone z liści, strzeliste topole; drzewa zaskrzypiały, a na ziemię poleciało kilka drobnych gałązek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates