[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak powieściowy Atos istniał naprawdę: zwał się Armand de Sillègue, pan na Atos, zmarł od pchnięcia szpadą w pojedynku, zanim d’Artagnan zaciągnął się w szeregi królewskich muszkieterów… Aramis z kolei to Henri d’Aramitz, żołnierz, opat bez święceń urzędujący w seneszalii Oloron, od 1640 roku muszkieter pod dowództwem swego wuja.Dokonał żywota w ziemi ojczystej, z żoną i czworgiem dzieci.Co się zaś tyczy Portosa…– Nie uwierzę, że był i Portos.– Owszem.Nazywał się Isaac de Portau i musiał znać Aramisa czy też Aramitza, ponieważ wstąpił do muszkieterów trzy lata po nim, w 1643 roku.W annałach czytamy, że zmarł przedwcześnie: w wyniku choroby, wojny albo może pojedynku, jak Atos.Corso przekrzywił głowę i zaczął bębnić palcami w Pamiętniki d’Artagnana.Uśmiechał się.– Za chwilę dowiem się pewnie, że istniała też Milady…– Ma się rozumieć.Tyle że nie nazywała się Anna de Breuil i nie była księżną Winter.Nie miała też lilijki wytatuowanej na ramieniu, aczkolwiek naprawdę była agentką Richelieu.Jej prawdziwe nazwisko brzmiało hrabina de Carlille.Natomiast rzeczywiście skradła na balu dwie brylantowe spinki księciu Buckingham… Niech pan tak na mnie nie patrzy, o tym wszystkim można przeczytać w pamiętnikach La Rochefoucauld.A był to człowiek poważny.Corso patrzył na mnie z uwagą.Z pewnością nie należał do tych, którzy z byle powodu wpadają w zachwyt, zwłaszcza gdy w grę wchodzą książki; ale widać było, że jest zafascynowany.Później, gdy poznałem go lepiej, zacząłem się zastanawiać, czy był to szczery podziw, czy może któraś z jego sztuczek zawodowych.Dziś, gdy już jest po wszystkim, jestem przekonany, że posłużyłem jako kolejne źródło informacji, a Corso tylko popuszczał sznurek latawca.– Bardzo interesujące to wszystko – rzekł.– Jak pojedzie pan do Paryża, od Replingera dowie się pan znacznie więcej – rzuciłem okiem na rękopis leżący na biurku.– Chociaż nie wiem, czy te kartki zrekompensują panu koszta podróży… Ile można wziąć za ten rozdział?Znów ugryzł koniec ołówka ze sceptyczną miną:– Nie za wiele.Tak naprawdę jadę w innej sprawie.Uśmiechnąłem się smutno i ze zrozumieniem.Na mój skromny majątek składały się między innymi Don Kichot, wydany przez Ibarrę, i volkswagen.Naturalnie samochód kosztował mnie dużo więcej niż książka.– Rozumiem pana – rzuciłem solidarnie.Mina Corsa wyrażała chyba coś w rodzaju rezygnacji.Kwaśny uśmiech odsłonił wiewiórcze siekacze:– Chyba że Japończyków znudzi wreszcie van Gogh i Picasso i zaczną wydawać pieniądze na białe kruki.Aż mnie odrzuciło w tył ze wzburzenia.– Wtedy niech Bóg ma nas w swojej opiece.– Niech pan mówi za siebie – patrzył na mnie przez krzywo założone okularki z lekką kpiną w oczach.– Ja na przykład, panie Balkan, zamierzam wówczas nabić kabzę.Podnosząc się, wsunął notatnik do kieszeni płaszcza, a przez ramię przewiesił brezentową torbę.Ja wciąż byłem pod wrażeniem jego – pozornej przecież – łagodności, potęgowanej przez te niesforne okularki w metalowej oprawce.Znacznie później dowiedziałem się, że mieszkał sam, pośród stosów książek własnych i cudzych, i że był nie tylko płatnym łowcą bibliofilskich skarbów, ale także ekspertem w symulacyjnych grach napoleońskich, zdolnym z pamięci precyzyjnie odtworzyć na planszy układ sił przed bitwą pod Waterloo.Tu rolę odgrywała pewna historia rodzinna, którą w pełni pojąłem znacznie, znacznie później.Szczerze mówiąc, tak przedstawiony Corso musi wydawać się mężczyzną pozbawionym jakiegokolwiek czaru.Sprawiał wrażenie ociężałego i niezdarnego, choć nie wiedzieć jakim cudem potrafił być i zjadliwy, i bezbronny zarazem, i naiwny, i agresywny.A jednak – uprzedzam tu fakty, zgodnie z przyjętą przeze mnie formą narracji – przy tym wszystkim kobiety dostrzegały w nim człowieka uroczego, a mężczyźni sympatycznego.Były to więc uczucia z gatunku pozytywnych, które rozwiewają się dopiero w chwili, gdy chwytamy się za kieszeń, by skonstatować, że pozbawiono nas portfela.Corso wziął rękopis i ruszył ku drzwiom.Towarzyszyłem mu aż do holu, gdzie zatrzymał się, by podać mi dłoń.Portrety Stendhala, Conrada i Valle-Inclana spoglądały tu oschle ze ścian na koszmarną litografię, jaką wspólnota mieszkańców postanowiła – mimo mojego sprzeciwu – przyozdobić podest schodów.Wtedy dopiero odważyłem się zadać pytanie:– Wyznam panu, że bardzo mnie ciekawi, gdzie panowie to znaleźli.Zawahał się, zanim odpowiedział.Niewątpliwie rozważał wszystkie za i przeciw.Ostatecznie jednak przyjąłem go uprzejmie, był więc wobec mnie zobowiązany.Zresztą mogłem mu się jeszcze przydać, nie miał zatem wyboru.– Może pan go zna – odrzekł wreszcie.– Mój klient kupił ten rękopis od niejakiego Taillefera.Przywołałem na twarz uśmiech zaskoczenia, choć starałem się go nie przerysować.– Enriquego Taillefera? Tego wydawcy?Błądził wzrokiem po holu.W końcu kiwnął głową, tylko raz, z góry na dół.– Właśnie.Zamilkliśmy obaj.Corso wzruszył ramionami, a ja wiedziałem dlaczego.Powód można było znaleźć w każdej gazecie w rubryce „Wypadki”.Enrique Taillefer nie żył od tygodnia.Powiesił się we własnym salonie.Znaleziono go wiszącego na jedwabnym pasku od szlafroka, a jego stopy dyndały nad otwartą książką i okruchami porcelanowego wazonu.Jakiś czas potem, gdy już było po wszystkim, Corso zgodził się opowiedzieć mi resztę całej historii.Dzięki temu mogę teraz w miarę wiernie zrekonstruować pewne wydarzenia, w których nie uczestniczyłem, cały łańcuch wypadków, który doprowadził do fatalnego finału i do rozwiązania zagadki Klubu Dumas.Dzięki zaufaniu, jakim obdarzył mnie łowca książek, mogę wystąpić jako doktor Watson tej opowieści i poinformować czytelników, że kolejny jej akt rozegrał się w godzinę po naszym spotkaniu, w barze Makarowej.Flavio La Ponte usadowił się koło Corsa przy barku, strzepując z siebie krople wody, i zamówił piwo, usiłując przy tym złapać oddech.Potem zerknął do tyłu na ulicę z wyrazem mściwego zadowolenia, jakby właśnie umknął przed ogniem oddziału partyzantów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates