[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Często myślał o tym, żeby wyjechać, ale nie miał żadnego fachu i nie słyszał o takim miejscu na świecie, gdzie mógłby sprzedać jedyny towar, jaki posiadał: zdolność do ciężkiej pracy nie wymagającej żadnych kwalifikacji.Zresztą w osieroconej przez matkę rodzinie panowały lojalność i miłość, dzięki którym niejednokrotnie udawało się przeżyć nawet okresy, kiedy za cały pokarm musiały wystarczyć zielone pomidory i placki, a wigilijne śniegi zastawały starszych i młodszych skulonych pod stertą łachmanów pełniących rolę ubrania.Z czasem przywiązanie Chrisa do rodziny stało się równie silne jak oddanie Boba.Na całym wyludnionym globie nie znał miejsca, z którym czułby się bardziej związany, ani miejsca, które miałoby mu więcej do zaoferowania, a to słaba pożywka marzeń o odejściu w świat, nawet dla chłopca o tak pogodnym i energicznym usposobieniu jak Chris.Jakież sensowne plany na przyszłość mógł układać syn w świecie, gdzie ojciec – doktor ekonomii – nie mógł znaleźć ani jednego studenta czy wykorzystać wiedzy o fluktuacjach gospodarczych i jako tako się urządzić, w świecie, gdzie pogoń za groszowymi zajęciami, z roku na rok coraz mniej popłatnymi, nie zostawiała czasu nawet na pielęgnowanie grobu żony.Odpowiedź była, niestety, aż nadto oczywista.Przyszłość małych sióstr malowała się w barwach jeszcze bardziej ponurych.Wędrowne miasta nie oferowały lepszych perspektyw.Chris czytał, że gwiezdni włóczędzy głodowali pozbawieni widoku błękitnego nieba, karłowatego lasu, czy choćby zagonka ziemi pod rzepę.Gdyby było inaczej, miasta powracające na Ziemię nie stanowiłyby takiej rzadkości.Trudno zaprzeczyć, że Pittsburgh lądując na Marsie wygrał los na loterii.Cóż to był jednak za los – siedzieć przez całe życie w mieście uwięzionym w sercu rdzawoczerwonej pustyni, pozbawionej powietrza, którym dałoby się oddychać, na pustyni, gdzie człowiek zamarzał na śmierć w parę minut zaledwie po zachodzie malutkiego Słońca.Ojciec twierdził, że Pittsburgh prędzej czy później, dzieląc los wszystkich miast, będzie musiał opuścić Układ Słoneczny.Nie z powodu wyczerpania zasobów żelaza i tlenu, ale dlatego, że na Ziemi nie znajdzie dostatecznej liczby odbiorców stali.Już w tej chwili zostało ich tak niewielu, że temu zamrożonemu miastu nie opłacało się wracać do dawnego Złotego Trójkąta, z którego wyemigrowało przed trzydziestu laty.Za swoje pieniądze nie mogło już dostać na Ziemi nawet artykułów pierwszej potrzeby.Idea koczowniczych miast, jak wszystko, okazała się kolejnym ślepym zaułkiem.Chris przysiadł na nasypie i śledził odlot po prostu dlatego, że coś się działo.Jeżeli nawet zazdrościł miastu decyzji opuszczenia doliny, nie zdawał sobie z tego sprawy.Przyszedł po prostu popatrzeć.U stóp zbocza, po drugiej stronie nasypu, pojawiła się psia głowa.Dziwnie niedorzeczna pośród kielichów tygrysich lilii, sprawiała wrażenie podanej na tacy.Chris uśmiechnął się.– Cześć, Kelly.Uważaj na pszczoły.Pies fuknął z niezbyt mądrą miną i podbiegł do Chrisa.Wydawał się niezmiernie dumny z siebie, do czego, jako nędzny tropiciel, który z trudem znajdował drogę do domu, miał pełne prawo.Bob, oficjalny właściciel Kelly’ego, twierdził, że pies jest krzyżówką teriera kerryblue z owczarkiem collie – stąd jego imię.Chris wprawdzie nie widział nigdy na własne oczy czystej krwi przedstawiciela żadnej z tych ras, miał jednak dziwne wrażenie, że Kelly wcale nie przypomina żadnego psa, którego oglądał na zdjęciu.Prawdę mówiąc, wyglądał jak kudłaty kundel i tak się szczęśliwie składało, że jego wygląd wiernie odpowiadał jego naturze.– Co o tym sądzisz, mój miły? Myślisz, że uda im się to oderwać od ziemi?Kelly odegrał scenkę pod tytułem: „Pies usiłuje myśleć”, ale po chwili uznał tę czynność za zbyt uciążliwą.Dwukrotnie machnął ogonem, kłapnął pyskiem na motyla, po czym usiadł, ciężko zipiąc.Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że uważa się za własność Chrisa; Bob mądrze nie próbował prostować jego poglądów na ten temat.Wyjaśnienie Kelly’emu równie abstrakcyjnej kwestii było zadaniem czasochłonnym i skomplikowanym, i tak czy owak beznadziejnym.Kelly zarabiał na swoje utrzymanie – łowił króliki – co w pewien sposób rekompensowało fakt, że od czasu do czasu upolował jeża, tak więc poza Chrisem nikogo w rodzinie nie obchodziło, za czyją własność pies się uważa.Wokół rozprażonego miasta coś się nareszcie zaczynało dziać.Niewielkie grupki prawie niewidocznych z powodu odległości mężczyzn, świecąc jaskrawożółtymi hutniczymi kaskami, patrolowały pas nagiej ziemi.Zapewne egzekwują jakiś przepis – doszedł do wniosku Chris – kto wie, czy nie ostatni ziemski przepis obowiązujący w Scranton, choć Bóg jeden wie, ile ziemskich zarządzeń Ojcowie Miasta zabierali ze sobą.Ekipa wyraźnie poszukiwała ciekawskich, którzy zbliżyli się do strefy na niebezpieczną odległość.Chris wyobraził sobie patrol tak plastycznie, że przez chwilę niemal słyszał głosy mężczyzn.Nagle zrozumiał, że to wcale nie złudzenie.Zerwał się z miejsca.Błysk żółtych kasków zdradził jedną z patrolujących grup, która przeciskając się miedzy barakami u stóp nasypu, zmierzała w jego stronę.Głęboko zakorzeniona, nabyta w kłusowniczym życiu ostrożność kazała mu natychmiast zanurkować w krzaki po drugiej stronie nasypu.Był tam niewidoczny, ale też sam nic nie widział, nadal jednak słyszał głosy patrolujących.–.kogokolwiek w tych barakach.Moim zdaniem, to strata czasu.– Szef kazał szukać, to szukamy i tyle.Osobiście uważam, że lepiej by nam poszło w Nixonville.– U tych włóczęgów? Uciekają od roboty jak od ognia.Po tej stronie miasta ludzie przywykli szukać pracy.Co nie znaczy, że im się to udaje.Chris ostrożnie rozchylił zarośla i wyjrzał.Nadal nie widział tych mężczyzn, ale za to z drugiej strony, po nasypie kolejowym nadciągała kolejna grupa.Szybko zasunął zarośla.Żałował, że nie wspiął się wyżej po stoku.Teraz było za późno.Nowy patrol doszedł tak blisko, że Chris wyraźnie słyszał chrzęst kroków.Gdyby się teraz ruszył, wykryliby go z pewnością.W dolinie rozległo się nagle ciche buczenie, podobne do bzyczenia pszczół, ale nieskończenie bardziej łagodne i niskie w brzmieniu.Chris w życiu nie słyszał podobnego dźwięku, nie miał jednak najmniejszych wątpliwości, co oznacza: włączono wirator Scranton
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates