[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miał może sto lat, może pięćset, może tysiąc, a jego najpotężniejsze drzewo, o pniu grubości ludzkiej nogi, sięgało tylko barku Błyskawicy.Miejscami zarośla gęstniały.Tu i ówdzie tworzyły niezłe kryjówki.Wielkie króliki śnieżne kicały tu i tam.Olbrzymia biała sowa poszybowała górą.Błyskawica dwukrotnie obnażył kły na widok upiornych cieni białych lisów.Lecz nie wydał głosu.Coś, silniejsze znacznie niż nienawiść do tych stworzeń, władało nim obecnie.Szedł dalej.Woń tężała w powietrzu.Błyskawica, zwrócony ku niej czołem, stąpał otwarcie i bez lęku.W odległości pół mili trafił na wąską dolinkę — bliznę w łonie ziemi — wyżłobioną niegdyś ostrą krawędzią przedhistorycznego lodowca.Była ciasna, głęboka i dziwaczna, podobna do skalnej szczeliny.Dwanaście długich skoków i przebyłby ją od brzegu po brzeg.Noc podbiegunowa gromadziła na dnie gęste cienie.Rosły tam chaszcze, coś na kształt prawdziwego lasu nawet, co zima bowiem wichry lecące z barren zawalały dolinę śniegiem po wręby, więc krzaki i drzewa chronił kożuch zasp wysokich na dziesięć do piętnastu metrów.Obecnie czerniały zwarte i ponure.Błyskawica jednak wiedział, że jeśli zada sobie trud, znajdzie tu życie.Szybko podążył jedną z krawędzi.Nie był niczym więcej, jak tylko cieniem stanowiącym część ogólnego mroku.Lecz istniało tu wiele oczu stworzonych do życia w ciemności i te obserwowały go złośliwie.Spośród zarośli uleciały raptem w górę białe widma sów śnieżnych.Zatrzepotały ponad nim wielkie skrzydła.Usłyszał gniewne kłapanie morderczych dziobów.Wiedząc o ich obecności Błyskawica ani przystanął, ani odczuł trwogę.Na jego miejscu lis co prędzej poszukałby bezpiecznej kryjówki.Nawet czystej krwi wilk, warcząc, zwróciłby kroki w kierunku barren.Lecz ten potomek psa nie dbał o, nic.Nie lękał się sów.Nie lękał się nawet wielkich białych niedźwiedzi.Wiedział doskonale, że nie potrafi zabić Wapuska, potwora pól lodowych, że natomiast Wapusk zgniecie go bez trudu jednym ciosem olbrzymiej łapy.Mimo to nie doznawał lęku.Na całym świecie jedna rzecz tylko napełniała go uszanowaniem i ta właśnie wyrosła przed nim raptem jako cień w pomroce.ROZDZIAŁ IIStrażnicy prawaByła to chata zbudowana z drzewa dobytego z głębi lodowcowej dolinki.Nad dachemgórował komin, a z komina bił dym.Błyskawica zwęszył woń dymu z odległości mili.Dobrych parę minut tkwił teraz bez ruchu.Potem z wolna jął zataczać koło, aż się znalazł na wprost ściany opatrzonej oknem.W ciągu ostatniego półrocza po raz trzeci wykonywał ten sam manewr, by wreszcie, kucnąwszy na zadzie, patrzeć w okno.Dwa razy przybywał nocą; obecnie wybrał się pod osłoną zimowej pomroki.Okno płonęło zawsze światłem bijącym z wnętrza chaty.Teraz świeciło również.Widok ten przypominał Błyskawicy prostokątną plamę słońca.Z rudego tła szło coś bladozłote.Błyskawica znał ogień, lecz zanim znalazł chatą, nie wiedział wcale, że może istnieć podobne dziwo: ogień bez płomieni.Doznawał szczególnego wrażenia, że świat zmierzchł, ponieważ słońce ukryło się we wnętrzu tej chaty.W szerokiej piersi serce biło mu gwałtownie i oczy lśniły gorączkowo, podczas gdy obserwował okno oddalone o sto stóp mniej więcej.Wstecz, poprzez dwadzieścia pokoleń wilczych, żyjąca w nim kropla psiej krwi wracała niby gołąb do gniazda, ku jaźni wielkiego doga, który sypiał w kręgu ognia białego człowieka, odczuwał dotyk jego rąk, znał słońce i ciepło oraz pieszczotę głosu pana.U boku Błyskawicy, gdy tak patrzał w świecące okno, siedział duch Skagena.Skagen się w niego wcielał.To on nim kierował przez mrok ku chacie otulonej wonią dymu.Błyskawica nic o tym nie wiedział.Nurzając lędźwie w śniegu, milcząco zwracał pysk ku chacie i światłu, a w jego dzikim sercu rosły wielka tęsknota i wielkie osamotnienie.Nie rozumiał swego stanu, Był przecież wilkiem, krew z krwi dwudziestu pokoleń wilczych.Mimo to, gdy tak trwał na czatach, duch Skagena warował u jego boku.W chacie na skraju lodowcowej doliny, plecami zwrócony do żelaznego piecyka do czerwoności rozpalonego jałowcem, siedział kapral Pelletier z Królewskiej PółnocnoZachodniej Konnej Policji i na głos odczytywał żołnierzowi Sandy O'Connorowi zakończenie oficjalnego raportu.Raport ten, przeznaczony dla nadinspektora Starnesa dowodzącego dywizją M.w forcie Churchilla, miał odbyć siedemset mil wynoszącą drogę na południe za pośrednictwem eskimoskich sań i psiego zaprzęgu.Zakończenie raportu brzmiało jak następuje:Pozwolą sobie dodać następujących parę słów, tyczących karibu i wilków.Chodzi mi o podkreślenie groźby głodu, jaki czeka tej zimy daleką północ.Karibu, w ogromnych stadach, emigrują na południo-zachód i do pół zimy odejdą wszystkie.Ten ruch nie jest bynajmniej spowodowany brakiem paszy.Porosty i mchy znajdują się w ilości do statecznej pod ćwierćmetrową zaledwie warstwą śniegu.Podług mego zdania winę ponoszą wilki.Nie polują one w luźnych gromadach, lecz zbierają się w olbrzymie hordy.Szeregowy O'Connor i ja sam widzieliśmy pięciokrotnie stada liczące od pięćdziesięciu do trzystu sztuk.Na pewnym szlaku, na przestrzeni siedmiu mil, policzyliśmy trupy dwustu rozszarpanych karibu.W innym znów wypadku na przestrzeni mil dziewięciu leżało przeszło sto szkieletów.Rzeź trzydziestu do czterdziestu sztuk przez mniejsze stada zaliczyć należy do rzeczy codziennych.Starzy Eskimosi twierdzą, że raz na ludzkie pokolenie wilki ogarnia szał krwi.Zbierają się wtenczas w olbrzymie gromady i ogałacają ze zwierzyny cały kraj, mordując to, co nie zdoła ujść.Zdaniem Eskimosów, takiej zimy złe duchy triumfują nad dobrymi, ze względu zaś na ów zabobon trudno jest skłonić ludność do udziału w wielkich obławach, jakie mogliśmy zorganizować.Mam jednak nadzieję, że uda mi się namówić młodzież do jakiejkolwiek akcji i w tym kierunku obaj z szeregowcem O'Connorem pracujemy gorliwie.Pozostają z szacunkiem, posłuszny sługaFranciszek Pelletierkapral, dowódca patrolu.Pomiędzy kapralem a szeregowcem stał stół z łupanej jedliny.Wisiała nad nim blaszana lampa wypełniona tłuszczem, której światło biło oknem.Pelletier i O'Connor przed siedmiu miesiącami już objęli ów posterunek na końcu świata, toteż zapomnieli nawet o istnieniu brzytwy, a cywilizacja zdała im się egzystować na innej planecie.Było co prawda miejsce, gdzie prawo czuwało jeszcze dalej na północ: wyspa Hershel
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates