[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na przykład parę godzin przed tym, jak wandale napisali na bramie farmy Cogginów WIEDŹMA, wybór Koko padł na Czarownice z Salem, sztukę Arthura Millera o procesie czarownic w Salem.Qwilleran sądził, że w tym, co robi Koko, nie ma odrobiny przypadku.Postanowił więc nie zignorować „znaku” i złożyć pani Coggin wizytę.Rozdział drugiJako dociekliwy dziennikarz Qwilleran nade wszystko interesował się ludźmi ciekawymi; jako człowiek, który nie znał swoich dziadków, lgnął do ludzi starych.To następny powód, dla którego ciągnęło go do pani Coggin.Znaki dawane przez Koko zbiegły się tu z naturalną skłonnością.Kiedy następnego dnia rano dawał kotom śniadanie, zastanawiał się, jak ta ekscentryczna staruszka przyjmie wizytę nieznajomego.Jej nazwisko nie figurowało w spisie abonentów.Wprawdzie takie niespodziane „wpadanie na chwilkę”, aby „zobaczyć, jak leci”, leżało w zwyczaju tubylców, ale Qwilleran jeszcze nie pozbył się swoich wielkomiejskich skrupułów.Intensywnie myślał nad wiarygodnym pretekstem.Przy jej skrzynce na listy znajduje się rękaw na gazetę.Wszyscy mieszkańcy Pickax po dziewięćdziesiątce dostają lokalny dziennik za darmo.Jeśli czyta „Moose County coś tam”, pewnie pozna go po wąsach.Wąsy Qwillerana, autora słynnych wtorkowych i piątkowych felietonów, były tu bardziej znane niż peruka Jerzego Waszyngtona na jednodolarówce.Fenomen wąsacza można by porównać jedynie ze szkockimi muffinami z miejscowej piekarni.- Co sądzisz o tym chytrym planie? - zwrócił się do Koko, który w wielkim skupieniu pożerał śniadanie.- Mrrrau - odpowiedział kot, nie przerywając posiłku.Późnym rankiem Qwilleran wyruszył z domu, niosąc pod pachą koszyk na pieczywo obwiązany czerwoną wstążką.Przedtem pożegnał się z kotami, informując je, gdzie się wybiera i kiedy przypuszczalnie wróci.Żywił przekonanie, że słuchanie mowy ludzkiej kształtuje w kotach intelekt.Koko i bez tego był, zdaniem Qwillerana, prawdziwym mędrcem.Qwilleran uważał go za swoją zdolniejszą połowę i z tego względu żywił doń wielki szacunek.Co innego Yum Yum, która zbyt często folgowała swojej skłonności do grzebania w koszu na śmieci i chowania pod dywan błyszczących przedmiotów.Na odejście dał im instrukcję:- Nie odbierajcie telefonów! Nie wyjmujcie z kontaktu wtyczki od lodówki! Nie otwierajcie drzwi ankieterom!W odpowiedzi koty skierowały na niego swoje chłodne, ironiczne spojrzenia.Od szopy wiodła do szosy wąska dróżka, najpierw przez ptasi ogród, później przez łąkę, na której niegdyś rósł sad, a następnie przez zarośla między wiekowymi drzewami.Na końcu, tuż obok Trevelyan Road, znajdowała się dwuakrowa działka, gdzie dawniej, zanim jeszcze nie dopadły jej problemy zdrowotne, budowała się Polly.Obecnie teren ten odkupiła Fundacja Klingenschoenów, wznosząc na nim Centrum Sztuki z salami wystawowymi i wykładowymi.Gmach centrum, z zewnątrz przypominający postkolonialną rezydencję, obsadzony został, wedle lokalnej mody, cedrami.Przechodząc obok, Qwilleran odniósł wrażenie, że budynek jest już gotów do otwarcia, może z wyjątkiem parkingu i dojazdu, na którym ciężarówki zostawiły całą masę lepkiego błota.Błoto to zalegało również na Trevelyan Road, która przeważnie uczęszczana była przez ciągniki i ciężarówki.Menedżer centrum interweniował u władz, ale bezskutecznie.Pisał również do miejscowej gazety, ściągając na siebie gromy miejscowych farmerów.Wśród nowych farmerskich budynków stojących przy drodze uwagę zwracała zaniedbana rudera przy około stu akrach żyznej ziemi.Nic tam nie zdradzało znaku życia.Tylko kury krzątały się przy wrakach zabytkowych rolniczych maszyn.Gdy Qwilleran wkroczył na podwórze, przywitała go piątka starych, wyliniałych kundli, które wiek nauczył łagodności i konformizmu.- Dobre pieski, grzeczne pieski - przemówił do nich koncyliacyjnym tonem, a one podążyły za nim, zbyt zmęczone i zbyt stare, aby zaszczekać lub choćby zawarczeć.Drzwi do domu rozwarły się na oścież i stanęła w nich wysuszona kobiecina w tyleż ekstrawaganckim, co przypadkowym odzieniu:- Co za jeden? - zaskrzeczała.Qwilleran uniósł do góry koszyk na pieczywo i możliwie najprzymilniej się przedstawił:- Jestem posłańcem z „Moose County coś tam”.Przyniosłem prezent dla jednej z naszych najszacowniejszych czytelniczek.- Ło matko! - krzyknęła stara.- Ano znam ja te wunsiska; z gazety.Wejdźta, kawki się napijeta.Mówiła lokalną gwarą, której używali najstarsi mieszkańcy Pickax.Polly robiła nawet badania w Old Moose nad tym ginącym dialektem, więc Qwilleran cieszył się, że wziął ze sobą dyktafon.W sieni, do której wszedł, panowały egipskie ciemności.Brnąc na oślep, dotarł do przestronnej, choć niemożliwie brudnej i zabałaganionej kuchni.Obok pękatego pieca zawalonego garnkami i patelniami stał tam stary zlew z kranem na pompkę, skrzynia z szufladkami, wąska kołyska i starodawne krzesło Morrisa z podartą tapicerką.To tu właśnie mieszkała pani Coggin.Gospodyni złożyła wpół gazetę i omiotła nią stół oraz krzesło.- Siundźta - powiedziała, nalewając kawy z emaliowanego dzbanka do chińskiej filiżanki z obitym uszkiem.Do zaparzania kawy i podgrzewania jedzenia służyła jej mała koza.Najwyraźniej pieca używała tylko zimą, a poza sezonem grzewczym składowała tam makulaturę.- Mam nadzieję, że ciastko będzie smakować.Jest z dodatkiem rodzynek i marchewki.Pani Coggin wbiła w muffina swój jedyny ząb, zdrowy, choć brązowy, i wymamrotała:- Ujdom.Ano niewiela, co człeka cieszy, kiela sam na świecie.Bydzie dwadzieścio lot, jak Albertowi sie odesło.Mioł siedemdziesiunt i sześć.A ja tera dziewięnćdziesiunt i trzymom i jeszcze jako tako po ziemi szurom.- Nie wygląda pani na tyle - powiedział uprzejmie Qwilleran, choć akurat w wypadku pani Coggin ten obiegowy komplement był prawdą.- Promieniuje z pani taka energia i młodość!- No! I bez śkieł cytom.I zemby mom swoje, nie cudze.Popracujta na powietrzu, juści i bozia lotek dodo.Pociągłą i pomarszczoną twarz okalały rozczochrane włosy.Niepokojąca fizjonomia i skrzekliwy głos łatwo mogły pobudzić ludzką fantazję.Qwilleran studiował jej ekscentryczny ubiór: farmerskie spodnie, sukienkę, na to kilka par koszul, a na wierzch sweter.Podłogę z surowego drewna przemierzała w ciężkich, o parę numerów za dużych butach.- Jak długo była pani zamężna? - spytał Qwilleran.- Sześćdziesiunt lat.A to krzesło, co na nim siedzita, to Alberta było.A to jego buty - dodała, stawiając obutą stopę na siedzisku.- Ten kawałek ziemi cały czas należał do was?- Na poczuntku wszytkiego razem jedn akr było.Ale piendź po piendzi, i się uzbierało.Kunia się nie miało.Sam człek pług ciungnonć musioł.No ale było się; młodym, żwawym, a tera dziesiunty krzyżyk na karku.A tu samemu trza obrzundzić.Samemu obsiać rzepom i sałatom.Wszytko samemu dźwigoć.- Sama pani obrabia te sto akrów?- Kaj Alberta śmierć zabroła, wzięły wszytko dwa młode chłopy.Znaczy sie, w dzierżawę, aż po samo rzekę.Kokoćkoli wiela ziemi, no ale z temi nowemi maszynami gładziej robota idzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates