[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłem szybszy i ile sił w płucach krzyknąłem:–Reflettum!Upiór walnął w moją tarczę z rozpędu, jak szarżujący nosorożec napakowany sterydami.Dzięki tej tarczy niejednokrotnie udało mi się zatrzymać kule i jeszcze gorsze rzeczy, ale miało to miejsce na moim terytorium, w rzeczywistym świecie.Tu, w Nigdynigdy, duch Agathy okazał się silniejszy, tarcza pękła z ogłuszającym hukiem, a ja potoczyłem się na ziemię.Znowu.Wetknąłem nadpalony kij w ziemię i dźwignąłem się na nogi.Palce miałem zdrętwiałe i pokrwawione, skórę opuchniętą, pokrytą wybroczynami z popękanych naczyń.Agatha postąpiła kilka kroków w tył, drżąc z wściekłości, lub, jeśli szczęście mi dopisało, zdezorientowania.Resztki mojej tarczy pod postacią ogników migotały wokół niej, po czym z wolna zaczęły przygasać.Sięgnąłem po różdżkę, ale palce miałem tak zdrętwiałe, że ją upuściłem.Schyliłem się, żeby ją podnieść, zachwiałem się, ale udało mi się wyprostować, chociaż przed oczami miałem czerwoną mgłę i wirujące płatki.Michael okrążył osłupiałego upiora i znalazł się przy mnie.Wyraz twarzy miał raczej zatroskany niż przerażony.–Spokojnie, Harry, spokojnie.Dobry Boże, człowieku, nic ci nie jest?–Dam sobie radę – wychrypiałem.– Mam dwie wiadomości, dobrą i złą.Michael znów trzymał miecz w pogotowiu.–Zawsze byłem za dobrą nowiną.–Nie sądzę, żeby ona była nadal zainteresowana tymi dziećmi.Michael rzucił mi uśmieszek.–To dobra wiadomość.Obtarłem sobie pot z oczu.Moja dłoń zrobiła się purpurowa.Musiałem się gdzieś po drodze skaleczyć.–Zła wiadomość jest taka, że ona za kilka sekund zaatakuje nas i rozedrze na strzępy.Nie chcę być pesymistą, ale obawiam się, że wiadomość jest jeszcze gorsza – stwierdził Michael.– Posłuchaj.Spojrzałem na niego i przechyliłem głowę.W oddali, ale coraz bliżej, rozbrzmiewało w nocnym powietrzu natrętne, monotonne, upiorne wycie.–Jasna cholera – szepnąłem.– Do wszystkich diabłów.–Harry, wiesz, że nie znoszę, jak przeklinasz – powiedział Michael surowo.–Masz rację.Przepraszam.Jasna cholera – wyrzuciłem z siebie jednym tchem.– Psy piekielne.Matka chrzestna na łowach.Jak, u diabła, znalazła nas tak szybko?Michael skrzywił się.–Musiała być w pobliżu.Jak długo potrwa, zanim tu dotrze?–Niedługo.Pękanie mojej tarczy narobiło hałasu.Dotrze tu jak po sznurku.–Jeśli chcesz iść, Harry, to idź – zaproponował Michael.– Przytrzymam ducha, zanim nie przejdziesz przez szczelinę.To była pokusa.Niewiele rzeczy przeraża mnie bardziej niż Nigdynigdy z moją matką chrzestną na dodatek.Ale czułem także wściekłość.Nie cierpię, kiedy ktoś mnie zawstydza.Poza tym Michael jest moim przyjacielem, a ja nie mam zwyczaju zostawiać przyjaciołom swojego bałaganu do sprzątania.–Nie – powiedziałem.– Po prostu się pospieszmy.Michael uśmiechnął się i ruszył do przodu w chwili, gdy duch Agathy zdusił ostatnie płomyki mojej magii, które jeszcze się na nim tliły.Michael spuścił ze świstem Amoracchiusa na zjawę, ale ona była niewiarygodnie zwinna i uchylała się przed ciosami ze swego rodzaju wdziękiem.Uniosłem różdżkę i zawęziłem koncentrację.Odciąłem się od coraz głośniejszego wycia psów piekielnych i łoskotu kopyt końskich, od którego mój puls gwałtownie przyspieszał.Systematycznie odgradzałem się od wszystkiego poza upiorem, Michaelem i mocą kierowaną w różdżkę.Zjawa musiała wyczuć, że przygotowuję się do uderzenia, bo odwróciła się i skoczyła na mnie jak pocisk.Usta miała otwarte do krzyku, widziałem jej spiczaste zęby i puste oczy płonące biało.–Fuego! - krzyknąłem w chwili, kiedy uderzyła we mnie z całej siły.Z różdżki wytrysnął strumień białego ognia, od którego zajęły się drewniane fasady.Buchnęły płomieniem, jakby nasączone były benzyną.Upadłem i przekoziołkowałem, zjawa zębami sięgała mi do gardła.Wepchnąłem jej w usta koniec różdżki, przygotowując się do kolejnego odpalenia, ale wyrwała mi ją z ręki kłapnięciem szczęk, jak nieposkromiony pies, i odrzuciła daleko.Niezgrabnie, bezskutecznie machnąłem kijem.Znów rzuciła mi się do gardła.Zatkałem jej usta przedramieniem w skórzanym rękawie i zawołałem Michaela.Duch orał mi ciało paznokciami, zaciskając szczęki na moim przedramieniu.Wysypałem proszek na upiory, gwałtownie szarpiąc Agathę wolną ręką i próbując zrzucić ją z siebie, ale nie osiągnąłem nic poza narobieniem bałaganu w jej stroju.Złapała mnie dłonią za gardło i poczułem, że braknie mi tchu.Wiłem się, próbując się uwolnić, ale duch był o wiele silniejszy i szybszy ode mnie.Gwiazdy zawirowały mi przed oczami.Michael krzyknął, zamierzając się na ducha Amoracchiusem.Wielkie ostrze wbiło się w plecy zjawy z odgłosem, jaki wydaje rąbane drewno.Wygięła się, wyjąc z bólu.Był to śmiertelny cios.Białe światło ostrza sprawiło, że w zetknięciu z nim widmowe ciało zajęło się ogniem, który rozprzestrzeniał się od brzegów rany.Odwróciła się z wrzaskiem furii, a jej ruch wyrwał Michaelowi miecz z rąk.Płonący duch Agathy Hagglethorn szykował się, by skoczyć mu do gardła.Usiadłem, chwyciłem woreczek z proszkiem na upiory i stękając z wysiłku, trafiłem ducha w tył głowy.Przy uderzeniu tym zaimprowizowanym tępym narzędziem rozległ się ostry dźwięk, zaklęta przeze mnie superciężka materia spadła jak młot parowy na porcelanę.Duch na moment zastygł w miejscu, po czym z wolna zaczął się przechylać na bok.Spojrzałem na Michaela, który stał, łapiąc oddech, i gapił się na mnie.–Harry, widzisz? – zapytał.Uniosłem dłoń do obolałego gardła i rozejrzałem się.Wycie psów i tętent kopyt ucichły.–Czy co widzę?–Patrz – wskazał na tlącego się trupa upiora.Popatrzyłem.W czasie walki z duchem Agathy rozdarłem jej sztywną białą bluzkę, a spódnicę musiała podrzeć sobie sama przy przedzieraniu się przez chodniki, duszeniu magów i tak dalej.Podpełzłem bliżej.Trup palił się, ale niedużym płomieniem.Systematycznie trawił go biały ogień Amoracchiusa, jak gazetę, która zwija się, płonąć.Ogień nie przesłaniał tego, o czym mówił Michael.Był to drut.Pod podartym ubraniem ciało ducha oplatały zwoje drutu kolczastego.Rozmieszczone mniej więcej co pięć centymetrów kolce wrzynały się okrutnie w ciało pokryte drobnymi ranami, które musiały sprawiać potworne cierpienie.Skrzywiłem się i zacząłem niepewnymi szarpnięciami unosić płonący materiał ubrania.Drut biegł pojedynczą linią od szyi, owijał się wokół tułowia, pod ramionami, wokół jednej nogi i kończył się na kostce.Oba końce po prostu nikły w ciele.–Wielkie nieba – mruknąłem.– Nic dziwnego, że oszalała.–Czy ten drut ranił ducha? – spytał Michael, kucając obok mnie.Przytaknąłem.–Na to wygląda.Torturował ją.–Dlaczego nie widzieliśmy tego w szpitalu? Pokręciłem głową.–Cokolwiek to jest… Nie wiem, czy da się to ujrzeć w rzeczywistym świecie.Nie sądzę, żebyśmy mogli to zobaczyć, gdybyśmy nie przyszli tutaj.–Bóg uśmiechnął się do nas – oznajmił Michael.Spojrzałem na swoje własne rany, a następnie obrzuciłem ponurym spojrzeniem sińce wykwitające na ramieniu i szyi Michaela.–No tak.Powiedzmy.Posłuchaj, Michael, tego rodzaju rzeczy nie zdarzają się tak po prostu.Ktoś musiał to zrobić.–To znaczy, że ktoś chciał, aby duch Agathy skrzywdził te dzieci – powiedział Michael i twarz mu pociemniała z gniewu.–Niezależnie od celu, znaczy to, że ktoś za tym wszystkim stoi.Nie coś, nie określone warunki.Ktoś celowo rozjusza duchy w tej okolicy.Wstałem i otrzepałem się.Trup płonął, płonęły domy wokół nas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates