[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ber­nard i Mi­ran­da też nie.Jej naj­więk­szym ry­wa­lem w wal­ce o spa­dek był Mat­te.Mu­sia­ła przy­znać, że obec­nie brat jest dziad­ko­wi bliż­szy niż ona.Była jed­nak pew­na, że to chwi­lo­we.Wy­star­czy po­cze­kać.Mat­te też ujaw­ni ja­kąś sła­bość, a ona zdo­ła ją wy­ko­rzy­stać.– Oj, prze­pra­szam.– Nie­chcą­cy na­je­cha­ła wóz­kiem na sto­pę Mar­ti­na i za­trzy­ma­ła się, żeby go prze­pu­ścić.Przez chwi­lę nie była pew­na, czy do­brze zro­bi­ła, za­pra­sza­jąc go.Ale bar­dzo jej za­le­ża­ło, żeby po­ka­zać dziad­ko­wi, że jest do­ro­sła i doj­rza­ła.Sta­ły chło­pak, w do­dat­ku po­li­cjant, pa­so­wał do tego ob­ra­zu.Wo­la­ła­by tyl­ko, żeby pod­czas pre­zen­ta­cji nie wy­padł tak nie­po­rad­nie.Wy­star­czył rzut oka na Ber­nar­da, żeby się prze­ko­nać, co są­dzi o Mar­ti­nie.Za­sta­na­wia­ła się, czy po­zo­sta­li my­ślą tak samo.Mar­tin jest oczy­wi­ście sym­pa­tycz­ny i uro­czy, ale wy­raź­nie brak mu oby­cia.Trud­no, jest jak jest, musi ja­koś prze­trwać ten week­end.Wto­czy­ła wó­zek do ja­dal­ni.Wi­dok po­traw sto­ją­cych na cią­gną­cym się wzdłuż naj­dłuż­szej ścia­ny sto­le aż przy­tła­czał.Całe mnó­stwo roz­ma­itych pysz­no­ści: szyn­ka, ro­la­da z bocz­ku, sa­łat­ka śle­dzio­wa, ma­ry­no­wa­ne śle­dzie, klop­si­ki, pa­ró­wecz­ki i tak da­lej, bez koń­ca.Wszyst­ko, co Szwed chciał­by zo­ba­czyć na świą­tecz­nym sto­le.Mar­tin za­wsty­dził się, gdy za­bur­cza­ło mu w brzu­chu.– Coś mi się zda­je, że chło­pak jest głod­ny.– Ha­rald się ro­ze­śmiał i grzmot­nął Mar­ti­na w ple­cy.– Rze­czy­wi­ście, przy­da­ło­by się coś zjeść – od­parł Mar­tin z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.Wo­lał­by, żeby oj­ciec Li­set­te nie na­brał zwy­cza­ju mó­wie­nia o nim chło­pak i grzmo­ce­nia go w ple­cy.Wszy­scy szyb­ko na­ło­ży­li so­bie je­dze­nie na ta­le­rze i usie­dli przy pięk­nie na­kry­tym sto­le.Za oknem pa­dał śnieg, za­czy­na­ła się za­mieć.Bör­je ob­szedł stół, na­le­wa­jąc do kie­lisz­ków zim­ną wód­kę.Wy­glą­dał na zmar­twio­ne­go.– Kiep­sko to wy­glą­da.Pro­gno­zy mó­wią, że za­no­si się na praw­dzi­wą bu­rzę śnież­ną.Może być cięż­ko z po­wro­tem na sta­ły ląd, gdy­by za­szła taka po­trze­ba – po­wie­dział, wska­zu­jąc na okno.– Nic nam nie bę­dzie – po­wie­dział Ru­ben su­chym star­czym gło­sem.– Prze­cież aż do nie­dzie­li nig­dzie się stąd nie ru­sza­my, a śmierć gło­do­wa nam nie gro­zi.Wszy­scy się ro­ze­śmia­li.Nie­co za gło­śno i nie­co zbyt ser­decz­nie.Mię­dzy krza­cza­sty­mi brwia­mi Ru­be­na po­ja­wi­ła się zmarszcz­ka nie­za­do­wo­le­nia.Pew­nie miał dość li­zu­so­stwa.Mar­tin i Ru­ben spoj­rze­li na sie­bie i Mar­tin zdał so­bie spra­wę, że sta­ry przej­rzał jego my­śli.Spu­ścił wzrok i sku­pił się na na­kła­da­niu musz­tar­dy na frank­fur­ter­kę z roz­cię­ty­mi koń­ców­ka­mi.W dzie­ciń­stwie na­zy­wał je za­krę­co­ny­mi kieł­ba­ska­mi.Ro­dzi­ce przy­po­mi­na­li mu o tym w każ­de wspól­ne świę­ta.– Po­wiedz, Ber­nar­dzie – po­wie­dział Ru­ben, prze­no­sząc wzrok na wnu­ka.– Jak two­ja fir­ma? Na gieł­dzie krą­żą roz­ma­ite dziw­ne po­gło­ski.Za­pa­dła cięż­ka ci­sza.Ber­nard od­po­wie­dział do­pie­ro po chwi­li:– To zło­śli­we plot­ki.Fir­ma ma się świet­nie, le­piej niż kie­dy­kol­wiek.– Tak? Sły­sza­łem co in­ne­go – po­wie­dział ła­god­nie Ru­ben.– A moje źró­dła są… jak wiesz… w naj­wyż­szym stop­niu god­ne za­ufa­nia.– Nie za­mie­rzam kry­ty­ko­wać two­ich źró­deł, dziad­ku, ale są­dzę, że nie są już na bie­żą­co.Co mogą wie­dzieć o… – Ber­nard do­strzegł zna­czą­ce spoj­rze­nie Vivi i umilkł.Do­koń­czył po­tul­niej: – Mogę tyl­ko po­wie­dzieć, że two­je źró­dła się mylą.Na­stęp­ny bi­lans wy­pad­nie bar­dzo do­brze.– A ty, Mi­ran­do? Jak two­ja fir­ma?Spoj­rze­nie Ru­be­na prze­szy­ło ją jak pro­mie­nie rent­ge­na.Za­czę­ła się wier­cić na krze­śle.– Nie­ste­ty mie­li­śmy pe­cha.Część za­mó­wień w ostat­niej chwi­li wy­co­fa­no, mu­sie­li­śmy zro­bić kil­ka rze­czy za dar­mo, żeby zdo­być klien­tów re­fe­ren­cyj­nych i…Ru­ben po­wstrzy­mał ją ge­stem ko­ści­stej dło­ni.– Dzię­ku­ję ci, wy­star­czy.My­ślę, że mam do­sta­tecz­nie ja­sny ob­raz sy­tu­acji.In­ny­mi sło­wy nie zo­sta­ło ci wie­le z ka­pi­ta­łu, któ­ry za­in­we­sto­wa­łem.– No wła­śnie, dziad­ku, chcia­łam z tobą o tym po­roz­ma­wiać… – Pa­trzy­ła na nie­go przy­mil­nie, krę­cąc pal­cem ko­smyk pięk­nych czar­nych wło­sów.– Dzie­ci są ta­kie dziel­ne i tak cięż­ko pra­cu­ją.W domu pra­wie ich nie wi­du­je­my, bez prze­rwy tyl­ko pra­ca i pra­ca… – traj­ko­ta­ła Vivi, usi­łu­jąc ra­to­wać sy­tu­ację.Ner­wo­wo gme­ra­ła przy per­łach.Mar­tin po­czuł, że kęsy kieł­ba­sy ro­sną mu w ustach.At­mos­fe­ra gęst­nia­ła.Po­szu­kał spoj­rze­nia Li­set­te.Tak jak po­zo­sta­li człon­ko­wie ro­dzi­ny w na­pię­ciu.Chci­wie słu­cha­ła tej wy­mia­ny zdań.– Li­set­te, masz ja­kieś pla­ny? Po­dej­miesz ja­kąś pra­cę?Li­set­te za­mknę­ła usta.Dzia­dek tak na­gle zwró­cił uwa­gę na nią.– Ja… ja… prze­cież ja się uczę – wy­ją­ka­ła ner­wo­wo i skur­czy­ła się na krze­śle.– Tak, wiem, że stu­diu­jesz – od­parł su­cho Ru­ben.– Pła­cę za two­je stu­dia.Od ośmiu lat.Za­sta­na­wiam się, czy nie pora część wie­dzy wy­ko­rzy­stać w prak­ty­ce – mó­wił po­dej­rza­nie ła­god­nie.Li­set­te ze stra­chu spu­ści­ła wzrok i wy­mam­ro­ta­ła:– Oczy­wi­ście, dziad­ku.Ru­ben prych­nął i spoj­rzał na sy­nów.– Sły­sza­łem, że fir­ma ma ja­kieś pro­ble­my.By­stre oko Mar­ti­na wy­chwy­ci­ło wy­mia­nę spoj­rzeń mię­dzy Ha­ral­dem i Gu­sta­vem.Trwa­ło to mgnie­nie oka, nie pa­dło ani jed­no sło­wo, ale za­uwa­żył i nie­na­wiść, i strach.– A co też tata sły­szał? – spy­tał w koń­cu Ha­rald, z we­so­łym, dość nie­mą­drym uśmie­chem.Praw­dzi­we uczu­cia zdra­dza­ły tyl­ko jego rwą­ce na strzę­py ser­wet­kę ręce.– Wszyst­ko krę­ci się nor­mal­nie.Wiesz, bu­si­ness as usu­al1.Jak za two­ich cza­sów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates