[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Musimy mu odebrać nożyk, prawda?– kontynuował tym samym tonem, bypóźniej już głośniej zawołać: –Kapitanie Imrie! – A w każdym raziecoś brzmiącego jak to nazwisko.- Zamilcz, idioto! – odpowiedziałwściekły głos dochodzący z tyłu.–Chcesz, żeby…- Niech pan będzie spokojny,kapitanie.– Nie spuszczał ze mnieoczu.– Mam go.Jest przy kabinieradiowej.Ma nóż.Zaraz mu goodbiorę.- Masz go? Naprawdę go masz?Doskonale.Mówił jak człowiek zacierający zzadowoleniem ręce.Sądząc po akcenciemusiał to być Austriak lub Niemiec.- Uważaj! – ciągnął.– Tego chcęmieć żywcem.Jacques! Henry!Kramer! Szybko! Na pomost! Dokabiny!- Żywcem – powiedział miłym głosemczłowiek stojący przede mną – toznaczy niezupełnie martwego.– Possałznowu krew na dłoni.– Jeżeli oddami pan grzecznie nóż, to coś panuzaproponuję…Dłużej nie słuchałem.Była to starasztuczka.Znałem ten sposób.Mówisię do przeciwnika, on słuchagrzecznie i wydaje mu się, że jestprzynajmniej chwilowo bezpieczny, awtedy strzela mu się w brzuch.Niejest to zbyt uczciwe, ale za toskuteczne.W jaki sposób zaatakuje?Prawdopodobnie rzuci się na mniecałym ciałem, z pochyloną głową, albowyrzuconymi do przodu nogami.Przewróci mnie, a ja nie podniosęsię już z pokładu, w każdym razienie o własnych siłach.Zrobiłem krok naprzód i smagnąłem goświatłem latarki po oczach.Widziałem, jak zamknął powieki, iwykorzystałem ten ułamek sekundy, abygo kopnąć w miejsce, które łatwoodgadnąć.Nie był to cios tak silny, jakpowinien, gdyż moja prawa noga bolałamnie tak, jakby była złamana, niemogłem też z powodu ciemnościdokładnie wycelować… Było to jednakuderzenie dość skuteczne, zwłaszcza wtych warunkach, i normalny człowiekwiłby się po pokładzie skowycząc zbólu, ale nie on.Ten stał,wprawdzie złamany wpół, trzymając ręcena dolnej części brzucha i niezdolnydo jakiegokolwiek ruchu, ale stał.Awięc jednak był nadczłowiekiem.No,dobra.Widziałem błyski w jegooczach, ale nie zależało mi takbardzo na odgadnięciu ich znaczenia…Odszedłem.Przypomniałem sobieoglądanego kiedyś w ogrodziezoologicznym w Bazylei olbrzymiegogoryla, który dla zabawy skręcał wósemki wielkie opony samochodówciężarowych.Jego towarzystwo byłobydla mnie teraz dużo milsze odtowarzystwa mego dusiciela, gdypowróci do siebie.Pokuśtykałem zaróg kabiny radiowej, wspiąłem się potratwie ratunkowej i położyłem płaskona pokładzie.U stóp trapu prowadzącego na pomostpojawili się tymczasem ludzie.Niektórzy z nich mieli w rękach silnelatarki.Aby uciec, musiałem dostaćsię na rufę.Posłużyłem się linązakończoną hakiem obciągniętym gumą.Musiałem zaczekać, aż środkowy pokładopustoszeje.W chwilę później odciętomi odwrót.Ponieważ ukrywanie się jużnie miało sensu, ktoś włączyłoświetlenie urządzeń przeładunkowych ijaskrawe, oślepiające światło zalałośródokręcie i pokład dziobowy.Wysokonade mną i nieco przede mną płonęłalampa łukowa umieszczona naprzymasztowym żurawiu.Czułem się jakmucha na białym suficie.Rozpłaszczyłem się na pokładzie,jakbym chciał się w niegowcisnąć.Imrie i spółka byli już przykabinie radiotelegrafisty.Ich krzykii przekleństwa świadczyły o tym, żeodnaleźli rannego, którego milczenieświadczyło, że wciąż jeszcze nie byłw stanie mówić.Usłyszałem warkliwy,autorytatywny głos o niemieckimakcencie:- Gdaczecie jak stado kur.Cisza!Jacques, czy masz pistolet maszynowy?- Tak, kapitanie.Jacques odpowiedział tonem, który winnych okolicznościach wydałby się miuspokajający, ale w tej chwili niebardzo mi odpowiadał.- Na rufę! Stań przed wejściem domesy, twarzą do dziobu i kryjśródokręcie.My pójdziemy na pokładdziobowy, a potem ruszymy tyralierąku rufie i napędzimy go na ciebie.Jeśli się nie podda, strzelaj wnogi.Chcę go mieć żywego!Cholera, to było jeszcze gorsze odcolta! Peacemaker wystrzeliwał na raztylko jedną kulę, podczas gdypistolet maszynowy Jacques’awypuszczał serię dwunastu co najmniejpocisków.Czułem, jak sztywnieją miznowu mięśnie prawego uda, to jużstawało się u mnie prawie naturalnymodruchem.- A jeśli skoczy za burtę,kapitanie?- Czy muszę ci wszystko mówić,Jacques?- Nie, kapitanie.Wiedziałem tyle, co Jacques.Mnieteż nie musiał mówić.Znów poczułemprzykry smak w ustach i gardle.Miałem zaledwie minutę na to, abyodpowiednio zareagować, zanim będzieza późno.Przesunąłem się cichutko wstronę prawej ściany kabinyradiotelegrafisty, dość odległej odmiejsca, w którym kapitan Imriewydawał krótkie rozkazy swoim ludziom,opuściłem się bezszelestnie na pokładi skierowałem do sterówki.Nie musiałem używać latarki, gdyżodblask światła lampy łukowejwystarczał mi zupełnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates