[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Będzie lepiej, jeśli pani posłucha.–Nie mam zamiaru.Proszę mnie zostawić!Odwróciła się i popędziła w górę po schodach.Do obitych czarną dermą drzwi z numerem „dwadzieścia pięć”.Na pierwszym piętrze wszystkie drzwi były brunatne.I na matowych szklanych tabliczkach widniały zupełnie inne numery.Saszka zmartwiała.Zza jej pleców dochodził cichy odgłos kroków.Ciemny mężczyzna wspinał się po schodach.–Chcę, żeby to był sen! – krzyknęła Saszka.I obudziła się.* * *–Mamo, który dzisiaj jest?–Dwudziesty czwarty.A co?–Ale przecież dwudziesty czwarty był wczoraj!–Wczoraj był dwudziesty trzeci.Zawsze tak jest na wczasach; myli się daty, zapomina, jaki jest dzień tygodnia.Był bezwietrzny, biały jak mleko i przesycony zapachami poranek.Zeszły na podwórko.„Pawie” drzewa stały nieruchomo, jak dwie różowe góry z kwitnącymi na nich morelami.Wesoły tłum plażowiczów płynął w dół, po Ulicy Prowadzącej do Morza.Saszka szła z innymi ku plaży, niemal pewna, że to znowu sen.Przy turystycznym kiosku stało, studiując ceny i miejsca, młode małżeństwo.Ich synek – z gumą do żucia w zębach i kolanami w jodynie – przymierzał okulary do nurkowania.Nigdzie nie było ciemnego mężczyzny, jednak poczucie snu nie mijało.Kupiły kukurydzę.Saszka trzymała ją, wciąż ciepłą, kiedy mama wyciągała ze składziku i ustawiała na kamieniach wypożyczony leżak.Miękka żółta kolba przeszła solą; ziarna kukurydzy, które nie zdążyły stwardnieć, rozpływały się w ustach.Włożyły objedzone kaczany do plastikowego worka i Saszka wyniosła go do kosza na śmieci przy wejściu na plażę.Ciemny mężczyzna stał daleko w tłumie.Patrzył na Saszkę przez nieprzejrzyste okulary.–Chcę, żeby to był sen – powiedziała Saszka na głos.I obudziła się na rozkładanym łóżku.* * *–Mamo, wyjedźmy dzisiaj.Mama ze zdziwienia omal nie upuściła talerza.– Jak to? Dokąd?!–Do domu.–Przecież tak się rwałaś nad morze… I co, nie podoba ci się tutaj?–Chcę do domu.Mama przyłożyła Saszce dłoń do czoła.–Mówisz poważnie? Dlaczego?Saszka grymaśnie wzruszyła ramionami.–Mamy bilety na drugiego – powiedziała mama.– Kupowałam z miesięcznym wyprzedzeniem.A i tak były już tylko boczne miejsca.I mieszkanie mamy opłacone do drugiego.Nie rozumiem, Saszeńko, przecież tak się cieszyłaś…Miała tak zagubiony, zmartwiony i bezradny wyraz twarzy, że Saszce zrobiło się wstyd.–To nic – wymamrotała pod nosem – ja tylko tak.Zeszły na podwórko.Zapach „pawich” drzew unosił się nad piaskownicą, ławkami i czyjąś starą ładą.W dół, po Ulicy Prowadzącej do Morza, maszerowali tłumnie jak na demonstrację wczasowicze, niosący pod pachami nadmuchiwane materace.I trwał spokojny, upalny i utrzymany w typowym dla kurortu rytmie poranek dwudziestego czwartego lipca.Przy turystycznym kiosku nie było nikogo.Obok, w kafejce pod mizernymi palmami, grupa młodzieży piła piwo i głośno spierała się, dokąd pojechać.Wszyscy byli opaleni i długonodzy, chłopcy i dziewczyny.Wszyscy mieli szorty.I na wpół puste plecaczki na prostych plecach.Saszce zachciało się pojechać z nimi.Założyć plecaczek, zawiązać adidasy i ruszyć po zakurzonych drogach Krymu – czasem autostopem, czasem na piechotę.Przeszły z mamą obok dyskutującej grupy.Kupiły pirożki.Ustawiły leżak i usiadły na nim bokiem z dwóch stron.Morze było lekko wzburzone, czerwona boja podskakiwała, w oddali brzęczały silniki wodnych skuterów.Saszka żuła pirożka, nie czując jego smaku.Może wszystko się ułoży, ciemny mężczyzna już nigdy się nie pojawi, a jutro nastąpi w końcu dwudziesty piąty?Po obiedzie mama ucięła sobie drzemkę.W pokoju panował zaduch; chylące się ku zachodowi słońce przebijało się na wylot przez zaciągnięte zasłony, kiedyś zielone, a teraz spłowiałe na brudny seledyn.Zjawili się sąsiedzi, przerzucali się w kuchni wesołymi uwagami, lali wodę ze zbiornika i dzwonili naczyniami.Saszka siedziała z książką na kolanach, patrzyła na szare linijki i niczego nie rozumiała.Zielony budzik na szafce nocnej tykał ogłuszająco.Odliczał sekundy.* * *–Może jednak porozmawiamy?Był wieczór.Mama stała oparta o barierkę i wiodła ożywioną dyskusję z czterdziestoletnim mężczyzną, jasnowłosym i bladym, który najwyraźniej dopiero co przyjechał do kurortu.Mama uśmiechała się i na jej policzkach pojawiały się dołeczki.Był to szczególny uśmiech.Do niej uśmiechała się inaczej.Saszka czekała na ławce pod osłoną akacji.Między nią a malarzem, który ulokował się na drugim końcu ławki, przed sekundą usiadł ciemny mężczyzna.Nawet południowy zmierzch nie skłonił go do rozstania się z atramentowymi okularami.Saszka czuła jego spojrzenie zza czarnych szkieł.Z całkowitego mroku.Mogłaby zawołać mamę.Czy po prostu krzyknąć: „Na pomoc!” Lub powiedzieć – „To sen”.Wówczas stanie się to snem.Nie mającym końca.–O co panu… czego pan ode mnie chce?!–Chcę dać pani zadanie.Niezbyt skomplikowane.Nigdy nie wymagam rzeczy niemożliwych.–Jakie pan… co ma to…–A oto zadanie: codziennie, o czwartej rano, ma pani być na plaży.Nago wejść do wody, przepłynąć sto metrów i dotknąć boi.O czwartej rano na plaży nikogo nie ma, jest ciemno; nie ma cię czego wstydzić.Saszka siedziała jak zamurowana.To jakiś wariat?! A może oboje są niespełna rozumu?–A jeśli tego nie zrobię? Z jakiej racji…Czarne okulary wisiały przed jej twarzą jak dwie dziury prowadzące donikąd.–Zrobi to pani, zrobi.Gdyż świat wokół nas jest niezwykle kruchy.Codziennie ludzie przewracają się, łamią kości, giną pod kołami samochodów, toną… Zapadają na żółtaczkę, gruźlicę.Bardzo nie chcę pani o tym opowiadać.Jednak zrobienie tego, o co panią proszę, po prostu leży w pani interesie.Nie jest to skomplikowane.Mama przy barierce śmiała się.Odwróciła się, pomachała ręką i powiedziała coś do swego rozmówcy – widocznie rozmawiali właśnie o niej, o Saszce.–Jest pan maniakiem? – zapytała z nadzieją.Czarne okulary zakołysały się.–Nie.Odrzućmy od razu skostniałe stereotypy; pani nie zwariowała, a ja nie jestem maniakiem.Ma pani wybór: do końca życia błąkać się pomiędzy strasznym snem i koszmarem na jawie, albo wziąć się w garść, spokojnie zrobić to, czego się od pani wymaga, i żyć dalej.Może pani powiedzieć: „To sen” – i znów się obudzić.I nasze spotkanie będzie się powtarzać – z wariacjami.Tylko po co?Po nadbrzeżu spacerowali ludzie.Mama zawołała nagle: „Patrzcie! Delfiny!” – i machnęła ręką w stronę morza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates