[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na samej górze silny wiatr wyciskał jej łzy z oczu.W dole rozpościerały się domy.Były niczym pudełka poustawiane w plątaninie ulic i placyków, okolone szpalerami hodowlanych róż.Tak samo musiało to wyglądać na gipsowej makiecie architekta.Omal nie wpadła prosto na stos butelek, plastikowych kubków i pozostałości fajerwerków.Jacyś ludzie wdrapali się tu w Nowy Rok, by było ich lepiej widać, by móc strzelać petardami wyżej niż inni.Zeszli potem w dół, zataczając się i szukając drogi do domu.Niekiedy wybierała się samochodem w okolice nowej ujeżdżalni koni w Grimsta, gdzie w dni powszednie nie brakowało miejsc na parkingu.Koni zwykle nie było widać; raz obserwowała je na błotnistej łące przed ujeżdżalnią – kilka długonogich zwierząt z pyskami przy ziemi jak odkurzacze.Nie dostrzegła tam ani jednego źdźbła trawy.Poczuła nagły impuls, by klasnąć w dłonie, tylko po to, by wywołać gwałtowne poruszenie wśród zwierząt.Żeby któryś z koni, może przewodnik stada, błyskając w przerażeniu białkami oczu, popędził przed siebie, nie zważając na to, że jest otoczony ze wszystkich stron parkanem.Ogarnięty paniką myślałby jedynie o ucieczce, a reszta koni pocwałowałaby za nim.Oszalałe ze strachu gnałyby przez błoto, zupełnie tracąc orientację.Nie poddała się oczywiście temu impulsowi.Na lewo od pobliskiego lodowiska zaczynała się oświetlona ścieżka.Pobiegła nią tylko kawałek.Skręciła w podmokły teren poniżej domów czynszowych, minęła parking przy kąpielisku Maltesholmsbadet, zauważając, że nadal nie wstawiono nowej szyby w jednej z przyczep kempingowych.Skierowała się w stronę wody i biegła chwilę wzdłuż brzegu.Wypłoszyła kilka kaczek, które uciekły, kolebiąc się, ale nie wydając żadnych odgłosów.Był styczeń, sporo stopni powyżej zera.Przez ponad tydzień nieustannie padało, lecz tego popołudnia na niebie rozpościerały się błękit i biel.Wciągnęła nozdrzami powietrze.Biegła wzdłuż ścieżki sterty liści, proces butwienia najwyraźniej już ustał; były brązowe, śliskie, wcale nie skórzaste.Jak tam, w dżungli.Żadnych dźwięków, żadnego świergotu ptaków czy odgłosów spadających kropli, tylko jej rytmiczne kroki.Głuche dudnienie, gdy parła z trudem pod górę, kroki niosące się echem, gdy wpadła na drewniany most, omal się nie przewracając.Bijąca od wody wilgoć utworzyła zdradliwy osad, na którym podeszwy się poślizgnęły.Nie! Nie zatrzymuj się, żadnej słabości; pieczenie w płucach, bolesny, cichy charkot.Poganiała siebie samą, jakby była nim, Nathanem.Byłbyś ze mnie dumny, kochałbyś mnie.W domu stanęła tuż przy drzwiach, oparła się o ścianę i rozwiązała sznurówki.Zrzuciła z siebie resztę ubrań – czerwony, chroniący przed wiatrem dres, bieliznę termoaktywną, sportowy biustonosz i majtki.Stanęła w rozkroku i uniosła ręce, czekając, aż pot powoli wyparuje.Ptak sfrunął gdzieś z góry.Trzepotał skrzydłami, krzyczał, skrzeczał, podnosił rejwach.Usiadł na jej głowie, wczepiając się we włosy grubymi błyszczącymi szponami.Poruszając nią, czuła jego ciepły ciężar.– Czekałeś na mnie? – zapytała.– Wiesz, że zawsze wracam.Zdjęła go, pogładziła po grzbiecie i odpędziła.Gniewnie pomrukując, zniknął w kuchni.Na grubym dywanie w jadalni wykonała stretching, zgodnie ze wskazówkami z programu telewizyjnego.Nigdy nie przepadała za zajęciami grupowymi.Nathan mawiał, że jest płochliwa.Na samym początku ich znajomości właśnie ta cecha najbardziej go w niej pociągała.Nadal miała dość masywną sylwetkę, lecz spędzony daleko czas wyrzeźbił na nowo jej figurę.Wyglądała szczuplej, choć waga wciąż wskazywała siedemdziesiąt osiem kilogramów.Weszła do łazienki i przez dłuższą chwilę stała pod prysznicem, przesuwając gąbką po brzuchu, udach i w zagłębieniach kolan.Tam, w dżungli, dzień w dzień tęskniła za czystymi europejskimi prysznicami, za podłogą, na której można stanąć bez obaw, za kafelkami na ścianach.Razem z Martiną kąpały się w żółtej wodzie w rzece, a zapach błota i szlamu wżerał się w pory i nie można się go było pozbyć.Z początku wzdragała się przed wejściem, wyobrażając sobie wszystko, co mogło się poruszać pod powierzchnią wody: węże, piranie, pijawki.Któregoś ranka zmuszeni byli przeprawić się w ubraniach przez rwącą rzekę, bo nie było innej drogi.Potem nie bała się już niczego.Wytarła się dokładnie i posmarowała ciało balsamem.Tubka z napisem „Roma”, mająca kształt krzywej wieży w Pizie, była niemal pusta.Rozcięła ją nożyczkami i wybrała palcami resztę zawartości.Przyglądała się chwilę twarzy w lustrze, już niemłodej, z czerwonymi plamami od gorąca.Zrobiła kreski wokół oczu, dokładnie takie, jakie malowała zawsze, od lat sześćdziesiątych.Nikomu nie udało się jej od tego odwieść.Nawet Florze.Ubrana w zieloną sukienkę do chodzenia po domu przeszła do kuchni i wlała do talerza kefir.Ptak usadowił się na parapecie, świdrując otoczenie jednym okiem i pomrukując, jakby był niezadowolony.Na ścieżce przed domem przycupnął kos, o tej porze roku jak zwykle bardziej pękaty, z nastroszonymi piórami.Zimą zmieniał się jego śpiew.Stawał się jednostajny i ostry, jakby ktoś brzdąkał na mocno napiętej strunie gitary.Zwykły świergot, melancholijny i radosny zarazem, ustawał pod koniec lata i powracał mniej więcej w drugiej połowie lutego.Dobiegał wtedy z czubka korony bardzo wysokiego drzewa.Justine mieszkała przez całe życie w tym samym miejscu, nad wodą, w Hässelby Villastad.W wąskim, wysokim kamiennym domu, w sam raz dla dwóch-trzech osób.Nigdy nie było ich więcej niż troje, z wyjątkiem krótkiego okresu z dzieckiem.Teraz została sama i mogła urządzić dom według własnego uznania.Na razie zachowała niemal wszystko w niezmienionej postaci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates