[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moja własna metoda na przetrwanie? Ucieczka.Nawet teraz, spływając potem i biegnąc jak szalona, by na czas przekroczyć granicę, czułam ten znajomy przypływ radości, który towarzyszył mi za każdym razem, gdy bukowałam zagraniczny lot lub dostawałam kolejną pieczątkę w paszporcie.Ponieważ dużym wyzwaniem było samo wyrwanie się na ten wyjazd, Holly, Amanda i ja starałyśmy się wycisnąć z niego jak najwięcej.Tydzień temu przybyłyśmy do „wielkiego jabłka” Ameryki Południowej – kosmopolitycznego Buenos Aires, i natychmiast ruszyłyśmy po jego brukowanych uliczkach, rozkoszując się ogromnymi stekami lomo, wypychając torby dobrami z ulicznych bazarów i napawając się nocnymi sesjami tanga, które kończyły się przeważnie wraz ze wschodem słońca.Choć nasz romans z pełną pasji kulturą i zmysłową atmosferą Buenos Aires dopiero się rozpoczął, wszystkie trzy byłyśmy już gotowe ruszać dalej.Nadszedł czas na dżunglę.Po dwugodzinnym locie liniami LAN Peru nasz mały samolot dotknął ziemi w niewielkim przygranicznym miasteczku Puerto Iguazú.Żegnajcie, sandałki do tanga, witajcie, buty do górskiej wędrówki.Spoglądając na swoje buty, teraz pokryte pyłem i błotem po całodziennej wędrówce, dziwiłam się, że jeszcze jestem w stanie biec, i to sprintem, w górę po schodach.Kiedy wreszcie wypadłyśmy z głębokiego cienia lasu deszczowego na drogę, w odległości pięćdziesięciu metrów ujrzałyśmy zatłoczony autobus.Żeby scena była jeszcze bardziej filmowa, ruszył z przystanku dokładnie w chwili, kiedy się pojawiłyśmy.Holly, która, jak się dowiedziałam, dla przyjemności startowała w maratonach, dodała gazu i pomknęła jeszcze szybciej, wymachując opaloną ręką nad głową, podczas gdy my z Amandą wrzeszczałyśmy na całe gardło, wzywając kierowcę, by się zatrzymał.Szczęśliwie – dzięki wam, bogowie dżungli – wyskoczyłyśmy z lasu akurat w odpowiednim momencie, bo kierowca jakimś cudem zobaczył nas w lusterku wstecznym i stanął.Bez tchu, ociekając potem, wgramoliłyśmy się do środka, gdzie powitał nas entuzjastyczny aplauz stłoczonych turystów.Padłyśmy na jedyne wolne miejsca i podzieliłyśmy się wodą z jedynej pozostałej nam butelki, śmiejąc się i gratulując sobie kolejnego cudownego, szalonego wyczynu.Kiedy upiłam łyk wody i złapałam oddech, zdałam sobie sprawę, że równie szczęśliwa i silna nie czułam się od wielu miesięcy.Nieoczekiwanie myśl o rychłym powrocie do domu wywołała we mnie dreszcz strachu.W przeciwieństwie do Amandy i Holly, które za wszelką cenę pragnęły wyrwać się z chaotycznej, morderczej pracy w czasopiśmie, ja dostałam ostatnio nową, ekscytującą pracę na stanowisku koordynatora w dziale marketingu telewizji muzycznej.Pracę, na której bardzo mi zależało.Choć byłam już z moim chłopakiem, Brianem, prawie trzy lata, wciąż brakowało mi tej cudownej pewności, dzięki której wykrzykuje się na cały głos: „Hurra! Alleluja! To ten jedyny, wybrany!”.Chociaż wiele empatycznych dusz wciąż przypominało mi, że ciągle jestem młoda, znajdowało się coraz więcej tych, którzy podsycali moją niepewność.„Wysraj się albo złaź z nocnika” – żartowali, odwołując się do powiedzonka, którego nie znosiłam najbardziej na świecie.To znaczy może rzeczywiście bardziej niż większość ludzi byłam skłonna do przyjmowania pozycji siedzącej.Czy dziewczyna nie może po prostu rozkoszować się dotykiem chłodnej porcelany tyle, ile chce? Bez osądzania?Mój romans z Brianem nie rozwijał się według tradycyjnego fi lmowego scenariusza, czyli: chłopak widzi dziewczynę, ich spojrzenia się spotykają, łączą się oboje w namiętnym uścisku i zakochują w sobie po uszy.Mój związek z Brianem opierał się na czymś solidniejszym – na prawdziwej przyjaźni.Spotkaliśmy się na służbowym lunchu gdzieś w połowie mojego pierwszego roku w Nowym Jorku.Asystentka sprzedaży z telewizji sieciowej umawia się na spotkanie z klientem w sprawie reklamy – klasyczna klisza, z której zawsze się śmialiśmy.Ze zwykłych znajomych szybko zmieniliśmy się w kumpli, wesoło spędzających czas po pracy, a wkrótce potem – w swoich powierników.Organizowaliśmy sobie późnopopołudniowe sesje zdjęciowe w Central Parku, zapisaliśmy się na lekcję salsy, chodziliśmy na kolacje do miłych knajpek z ogródkami w Restaurant Row.Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, już byliśmy poważną parą.Miesiące zmieniały się w lata, a my wciąż, nieprzerwanie, w naturalny sposób przechodziliśmy od jednego stadium znajomości do następnego.Staliśmy się dla siebie tymi jedynymi.Poznaliśmy swoich rodziców.Planowaliśmy razem wakacje.Rozmawialiśmy o tym, żeby wspólnie zamieszkać.Okazało się, że jestem szczęściarą, która z czystym sumieniem może podważyć mit Manhattanu, jakoby nie można było znaleźć tutaj miłego, przyzwoitego pracującego faceta, otwartego na związek.Jednak ostatnich parę miesięcy pokazało, że doszliśmy do przysłowiowej ściany.Nie mieliśmy wprawdzie istotnych powodów do rozstania, ale brakowało nam też katalizatora, który popychałby nas do przodu.Wiedziałam, że prędzej czy później staniemy przed pytaniem o przyszłość, lecz w wieku lat dwudziestu sześciu (przynajmniej jeszcze przez kilka cennych miesięcy) nie miałam ochoty na podejmowanie żadnych ostrych akcji – włączając tę z obecną jazdą autobusem.Kiedy zbliżaliśmy się do bramy parku, kierowca wjechał w taką dziurę, że wraz z moimi błądzącymi w przestworzach myślami spadłam z ławki wprost na przejście pośrodku autobusu.Na szczęście bogowie podróży najwyraźniej postanowili być dla nas łaskawi.Na parkingu zauważyłyśmy tego samego, chrapiącego teraz taksówkarza, który wcześniej zgodził się bocznymi, polnymi drogami przewieźć nas nielegalnie przez granicę.Udało nam się go przekonać, żeby teraz zrobił to samo, tylko w drugą stronę.Parę por favor, dwadzieścia argentyńskich pesos (coś koło siedmiu dolarów) i sprawa została załatwiona.Mimo szalonej podróży przez dżunglę nie byłyśmy gotowe położyć kresu wydarzeniom tego dnia.Zanim jeszcze dojechałyśmy do naszego hotelu, znajdującego się w parku narodowym, ale po stronie argentyńskiej, Holly wystąpiła z kolejną inicjatywą.Jej zielone oczy rozbłysły, a po twarzy przemknął psotny uśmieszek.– Hej, co wy na to? Skoro znowu jesteśmy godzinę do przodu, może byśmy się przeszły do wodospadu Diabelska Gardziel? Dziś rano, gdy rozmawiałam z konsjerżem, powiedział, że to niedaleko, a widok zapiera dech.– Ja zdecydowanie się zgadzam.A ty, Schmanders? – zwróciłam się do Amandy przezwiskiem z czasów studiów.– No, czemu nie? – odrzekła, zgarniając z szyi jasne loki i związując je w luźny kucyk.– Przynajmniej będziemy po dobrej stronie granicy!Posmarowałam się kolejną warstwą kremu z filtrem (mam jasną karnację, z tendencją do piegów i przypiekania nawet o zachodzie słońca), chwyciłam podręczny plecaczek i ruszyłyśmy na szlak.Oszołomione atrakcjami dnia, teatralnie kroczyłyśmy trasą prowadzącą ścieżkami i drewnianymi pomostami w stronę Diabelskiej Gardzieli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates