[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak, tak, to zimne czasy - powiedział wreszcie.- Serca twardnieją na tym mrozie.Zawsze tylko ten chłodny rozsądek.Blue nie był w nastroju do wysłuchiwania filozoficznych wynurzeń.Dręczył go głód.A w kącie pomieszczenia coś skwierczało na kuchence spirytusowej, coś, co w słabym świetle pochodni wyglądało na gulasz.Już sam zapach przyprawiał o zawrót głowy.Znowu spojrzał na mężczyznę.Miał niejasne wrażenie, że skądś go zna.Ale pewnie mu się tylko wydawało.Teraz wszyscy wyglądali jednakowo: nie ogolone twarze o zapadniętych policzkach, rozgorączkowane oczy.Tamten źle wytłumaczył sobie jego spojrzenie.Wskazał na szal, którego wesoły wygląd kłócił się z otoczeniem.- Piękny szal - powiedział.- Zrobiła mi go żona, zanim jeszcze.- urwał raptownie i przesunął dłonią po twarzy.Blue wykorzystał ten moment.Skoczył do przodu i z rozbiegu kopnął mężczyznę w okolice żołądka.Zrobił to odruchowo, jak dawniej na meczu piłki nożnej, kiedy strzelał do bramki z woleja.Kiedy mężczyzna skulił się z bólu, Blue poderwał kolano i z całej siły uderzył nim tamtego w brodę.Z gniewnym okrzykiem nieznajomy runął na podłogę.Jego oczy były duże i bezradne, jak u rannego zwierzęcia.Blue chwycił garnek stojący na ogniu i wybiegł na ulicę.Pędził na oślep, omijając zaspy śnieżne, zmieniając kierunek, skręcając niezliczoną ilość razy, aż nabrał pewności, że nikt go nie ściga.Dygocząc na całym ciele, przycupnął w zdemolowanej budce telefonicznej.Serce waliło mu w piersi jak młotem, pot oblepiał ciało.Groteskowo stopiona słuchawka kołysała się na wietrze.Czuł się nędznie.Ukradł drugiemu człowiekowi jego posiłek, może ostatni - człowiekowi, który wykazywał nawet jakieś ludzkie uczucia.I nagle z przerażeniem uświadomił sobie, że istotnie go znał.Był to Wildgruber.Wildgruber, jego dawny nauczyciel niemieckiego.Było to w siódmej b, przed czterema laty, kiedy ostatni rok uczęszczał do szkoły.Co za kiepski żart.Byli wszyscy porządnymi, miłymi dzieciakami, w porządnej, miłej szkole z porządnymi, miłymi nauczycielami.Teraz stali się zgłodniałymi, bezlitosnymi wilkami, polującymi na wszystko, co nadawało się do zjedzenia lub na podpałkę.- To nie moja wina, panie Wildgruber, bardzo mi przykro, panie Wildgruber - powtarzał, szukając uspokojenia.Często rozmawiał sam ze sobą; to dawało mu złudzenie, że nie jest tak bardzo samotny.Tuląc do siebie garnek z gulaszem, skierował się do domu.A jeżeli Wildgruber umrze przez niego? Odpędził od siebie tę myśl.Jeżeli nawet, to co! W końcu jego rodzice są ważniejsi.W ogóle rodzina jest najważniejsza.Przecież zawsze trzeba mieć jakiś punkt oparcia, dom, bliską osobę, wobec której żywi się jeszcze jakieś uczucia.Było już ciemno, kiedy znalazł się na przedmieściu, gdzie mieszkał razem z rodzicami.Dawniej była to wytworna dzielnica willowa, tak zwany dobry adres.Tu kupowali sobie domy ludzie bardzo majętni.Teraz nie było już po nich nawet śladu, tylko rumowisko, na którym jedynie tu i ówdzie jakaś pseudogrecka kolumna, wykuta z żelaza ozdobna krata, albo zasypany już niemal zupełnie basen, przypominały o dawnej świetności.Nawet z imponującej kiedyś alei platanowej pozostały tylko smutne, ścięte kikuty drzew; reszta poszła na opał.Zatrzymał się przed domem numer 52.No oczywiście, znowu nie zasłonili okien.Jeżeli teraz rozpalą ogień, światło zwabi jakieś szumowiny niczym ćmy.- Co za cholerna lekkomyślność - mruknął.Jego rodzicom było wszystko jedno.Niczym się nie przejmowali.Wyrośli w świecie sześciocylindrowych samochodów, kolorowych telewizorów, zagranicznych podróży, wszelkiego zbytku - i teraz nie mogli zrozumieć, co się właściwie stało z ich wspaniałym, dawnym światem.Siedzieli pewnie teraz na górze w ciemności i czekali na cud albo na śmierć.Zresztą może to to samo.Wiatr przemykał z posępnym wyciem po schodach, łamiąc niekiedy sople lodu, które następnie z cichym brzękiem obijały się o poręcz.Śnieg skrzypiał pod butami, niczym echo odległej już w czasie przejażdżki kolejką w wesołym miasteczku.Witamy w lodowym pałacu.Otworzył drzwi i szybko wsunął się do środka tak, żeby nie wypuścić na zewnątrz nawet najmniejszej ilości drogocennego ciepła.Z ostentacyjnie szczęśliwym wyrazem twarzy postawił garnek na stole.- Wesołych świąt - powiedział.- Gulasz według miejscowego przepisu: zimny i skradziony.Rodzice, okutani w koce, siedzieli w bezruchu na materacach.Przypominali palaczy opium, cichych, pogrążonych w ekstazie, z na wpół przymkniętymi oczyma.Oddawali się teraz swemu ulubionemu narkotykowi - wspomnieniom.Matka jednak wstała i powłócząc nogami podeszła bliżej stołu.- Rzeczywiście - powiedziała z niedowierzaniem w głosie - gulasz.Przez moment wyglądało tak, jakby miała paść przed tym garnkiem na kolana.Później, kiedy już się posilili i wpatrywali w dogasający ogień, czuli - chyba po raz pierwszy od wielu miesięcy - smak szczęścia.- Dziękuję ci, chłopcze - odezwał się ojciec.- Ja.ja przestałem już wierzyć, że jeszcze kiedyś zjem coś równie wspaniałego.- Gulasz skradłem panu Wildgruberowi, mojemu dawnemu nauczycielowi niemieckiego - głos Blue był szorstki.- To miły, sympatyczny facet, nawet teraz.Kopnąłem go w brzuch i uciekłem z jedzeniem.Może teraz umiera z głodu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates