[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Głód nigdy nie jest oficjalną przyczyną śmierci.To zawsze grypa, wpływ warunków atmosferycznych albo zapalenie płuc.Nikt się na to nie nabiera.Tamtego popołudnia, gdy się zetknęłam z Peetą Mellarkiem, padał intensywny, lodowaty deszcz.Wcześniej byłam w mieście i usiłowałam przehandlować na publicznym targowisku kilka zniszczonych dziecięcych ubranek po Prim, lecz zabrakło nabywców.Chodź parę razy byłam już na Ćwieku z ojcem, brakował mi odwagi, aby samodzielnie wybrać się w to nieprzyjazne, ponure miejsce.Krople wody przesiąkły przez kurtkę myśliwską ojca, zmarzłam na kość.Od trzech dni nie miałyśmy w ustach nić poza gotowaną woda, z garstką suchej mięty, którą znalazłam w głębi kredensu.Gdy30zamykano targowisko, wstrząsały mną tak gwałtowne dreszcze, że upuściłam ubranka prosto w błoto.Nie podniosłam ich z obawy, że się przewrócę i nie wstanę.Zresztą, i tak nikt ich nie chciał.Nie mogłam wrócić do domu.Czekała tam matka z martwymi oczami i młodsza siostra o zapadłych policzkach i spierzchniętych wargach.Nie mogłam wejść do pokoju pełnego dymu z płonących, zawilgoconych gałęzi zebranych przeze mnie na skraju lasu.Skończył się węgiel, musiałabym wrócić z pustymi rekami, bez żadnej nadziel.Chwiejnym krokiem wlokłam się błotnistym zaułkiem za sklepami, w których zaopatrywali się najbogatsi mieszkaliby miasta.Kupcy mieszkają nad sklepami, wiec szlam przez ich podwórka.Pamiętam zarysy grządek, jeszcze nie obsianych na wiosnę, jedną lub dwie kozy w zagrodzie, przemoczonego, uwiązanego do palika psa, który, zrezygnowany, kulił się w błocie.W Dwunastym Dystrykcie wszelkie formy kradzieży są zabronione i karane śmiercią.Przeszło mi jednak przez myśl, że być może znajdę coś w kubłach na śmieci, a nikt nie zabraniał w nich grzebać.Liczyłam na kość od rzeźniczki albo na podgnile warzywa ze spożywczego, na coś, czego nie tknąłby nikt poza moją rodziną.Miałam pecha, śmietniki niedawno opróżniono.Gdy mijałam piekarnie, poczułam tak intensywny zapach świeżego chleba, że zakręciło mi się w głowie.Piece znajdowały się na tyłach budynku, przez uchylone kuchenne drzwi sączyła się złocista poświata.Stałam, zauroczona ciepłem i smakowitym aromatem, aż31wreszcie natrętny deszcz przywrócił mi świadomość, głaszcząc mnie po plecach lodowatymi palcami.Uniosłam wieko kubła przy piekarni, lecz był idealnie, bezlitośnie pusty.Nagle usłyszałam, ze ktoś na mnie wrzeszczy.Podniosłam wzrok i ujrzałam piekarzową, która kazała mi się wynosić.Czy chcę, żeby wezwała Strażników Pokoju? Ma dosyć smarkaczy ze Złożyska, którzy przetrząsają jej śmieci! Te słowa smagały jak biczem, a ja nie mogłam się bronić.Ostrożnie przykryłam kubeł pokrywą, cofnęłam się i wtedy go ujrzałam.Zza pleców matki wyglądał chłopiec z jasnymi włosami.Wcześniej widziałam go w szkole.Był z mojego rocznika, ale nie znałam jego nazwiska Niby skąd, skoro trzymał z dzieciakami z miasta? Jego matka, gderając, wróciła do piekarni, a on z pewnością mnie obserwował, kiedy skręciłam za zagrodę, w której trzymali świnię, podeszłam do starej jabłoni i oparłam się o pień.Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nieuchronnie wrócę do domu z pustymi rękami.Kolana się pode mną ugięły i osunęłam się na ziemię, na korzenie drzewa.Nie mogłam już dłużej w ytrzymać.Byłam chora, osłabiona i wyczerpana do granic możliwości.Niech ktoś wezwie Strażników Pokoju, pomyślałam.Niech zabiorą nas do domu komunalnego.Albo nie, wolę umrzeć tu i teraz, w deszczu.W piekarni coś brzęknęło I znowu usłyszałam wrzaski kobiety.W następnej chwili rozległo się głuche uderzenie.Na wpół przytomna, zastanawiałam się, co się dzieje.Dobiegł mnie chlupot, ktoś brnął32przez błoto.To ona, przemknęło mi przez myśl.Idzie podgonić mnie kijem.Ale to nie była ona, tylko ten chłopak.W objęciach trzymał dwa wielkie bochny chleba, które zapewne wpadły do ognia, bo miały zwęgloną skórkę.— Rzuć to świni, ty durna istoto! — krzyczała matka chłopaka.— Zmarnowany chleb, nikt przy zdrowych zmysłach go nie kupi!Oderwał kawałek spalenizny, potem drugi, i cisnął je do koryta.Od drzwi sklepu dobiegł sygnał dzwonka, więc piekarzowa znikła w budynku, aby obsłużyć klienta.Chłopak nawet nie spojrzał w moją stronę, ale ja patrzyłam uważnie.Na pieczywo i na czerwoną pręgę na jego policzku.Czym ona go uderzyła? Moi rodzice nigdy nas nie bili.Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak to jest.Chłopiec obejrzał się na piekarnię, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nie patrzy, a potem znowu skupił uwagę na świni i w tym momencie rzucił w moją stronę najpierw jeden, a zaraz za nim drugi bochen.Na koniec powlókł się z powrotem do piekarni i starannie zamknął za sobą kuchenne drzwi.Z niedowierzaniem wpatrywałam się w bochny.Wyglądały wspaniale, wręcz idealnie, z wyjątkiem zwęglonych miejsc [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates