[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeśli do tego czasu chcecie czymś ucieszyć swojego protektora, to postarajcie się o jakieś wyniki.Pod mężczyznami stojącymi z drugiej strony biurka z wrażenia ugięły się nogi.Wreszcie Seagram odzyskał mowę.— Dziękujemy, panie prezydencie.Zapewniam, że kiedyś w jakiś sposób zespół zdobędzie ten pierwiastek.Może pan na to liczyć.— Dobrze.A teraz panowie mi wybaczą.Mam pozować w Ogrodzie Różanym z grupą starych i tłustych cór Rewolucji Amerykańskiej — powiedział wyciągając rękę.— Powodzenia.I pamiętajcie, żebyście nie spieprzyli tych waszych tajnych operacji.Nie chcę afery, jaką miał Eisenhower z lotem szpiegowskim U-2.Jasne?Nim Seagram i Donner zdążyli odpowiedzieć, prezydent odwrócił się i wyszedł bocznymi drzwiami.Chevrolet Donnera wyjechał z bramy Białego Domu, włączył się do głównego strumienia pojazdów i ruszył przez Potomac do Wirginii.Donner nawet nie spojrzał we wsteczne lusterko w obawie, że prezydent zmieni zdanie i wyśle za nimi posłańca z odmową.Opuścił dach samochodu i wdychał wilgotne letnie powietrze.— Ale mieliśmy fart — odezwał się Seagram.— Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.— Mowa.Gdyby wiedział, że już przeszło dwa tygodnie temuwysłaliśmy człowieka na rosyjskie terytorium, to byłyby z tego nici.Wszystko skończyłoby się klapą.— Jeszcze nic pewnego — mruknął pod nosem Seagram.— Jeszcze może być klapa, jeżeli NUMA nie zdoła go stamtąd zabrać.2.Sid Koplin był pewien, że umiera.Oczy miał zamknięte; krew spływająca z jego boku plamiła biel śniegu.Kiedy stopniowo odzyskiwał świadomość, w głowie wirowały mu smugi światła i nie mógł opanować mdłości.Otrzymał jeden czy dwa postrzały? Nie był tego pewien.Otworzył oczy, obrócił się na brzuch i stanął na czworakach.Czuł, jakby w głowie łupał mu młot pneumatyczny.Dotknął jej ręką i wymacał głębokie zakrzepłe rozcięcie skóry nad lewą skronią.Poza bólem głowy, przytłumionym z powodu mrozu, właściwie nic mu nie dolegało.Jedynie lewy bok, tuż pod żebrami, nieznośnie go piekł w miejscu, gdzie trafił drugi pocisk; czuł lepką jak syrop krew, która ściekała mu po nogach.Po zboczu góry przetoczyło się echo strzałów z broni maszynowej.Koplin rozejrzał się dokoła, ale nie widział niczego poza bielą wirujących płatków śniegu niesionego wściekłym arktycznym wiatrem.Kolejna seria rozdarła mroźne powietrze.Domyślił się, że wystrzelono ją z odległości zaledwie stu metrów.Sowiecki strażnik musiał strzelać na oślep, w nadziei, że mimo zadymki znów uda mu się go trafić.Koplin zupełnie przestał myśleć o ucieczce.Skończyło się.Wiedział, że nigdy nie zdoła dotrzeć do zatoczki, w której przycumował slup.Nie był w stanie przeżeglować tym niewielkim ośmiometrowym jachtem stu kilometrów po otwartym morzu — do miejsca spotkania z amerykańskim statkiem oceanograficznym.Ponownie zapadł w śnieg.Wskutek krwotoku był tak bardzo osłabiony, że już więcej nie mógł się zdobyć na żaden wysiłek.Wiedział, że nie wolno mu dopuścić do tego, by Rosjanie go znaleźli.Stanowiło to część umowy z Sekcją Meta.Jeśli musi umrzeć, to jego ciało nie powinno być odnalezione.Z ogromnym trudem zaczął przysypywać się śniegiem.Wkrótce stanie się niewielkim białym pagórkiem na pustym zboczu Biednej Góry, na zawsze pogrzebany pod wciąż grubiejącą zlodowaciałą pokrywą.Przerwał na chwilę i nadstawił ucha.Słyszał jedynie własny oddech i szum wiatru.Przystawił dłonie do uszu, wytężając słuch.I wtedy poprzez wycie wiatru dotarło do niego ledwo uchwytne szczekanie psa.— O Boże! — wykrzyknął bezgłośnie.Póki jego ciało będzie ciepłe, pies z pewnością je odnajdzie.W poczuciu przegranej Koplin całkiem oklapł.Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko leżeć i czekać na śmierć.Iskierka życia wciąż jednak w nim się tliła i nie chciała zgasnąć.Majacząc pomyślał, że może jednak miłosierny Bóg nie pozwoli mu tak leżeć i czekać, aż Rosjanie go zabiorą.Przecież jest tylko profesorem mineralogii, a nie specjalnie wyszkolonym tajnym agentem.Ani jego psychika, ani czterdziestoletnie ciało nie wytrzyma intensywnych przesłuchań.Jeżeli pozostanie przy życiu, to oni wszystko z niego wydobędą w ciągu paru godzin.Zamknął oczy — świadomość porażki sprawiła, że zapomniał o bólu.Kiedy znów je otworzył, zobaczył nad sobą łeb ogromnego psa.Koplin rozpoznał w nim komondora: potężną bestię wysokości siedemdziesięciu pięciu centymetrów w kłębie, pokrytą białą sierścią.Psisko wściekle warczało i z pewnością rozerwałoby Koplinowi gardło, gdyby sowiecki żołnierz nie powstrzymywał go dłonią w rękawicy.Strażnik zachowywał się obojętnie — stał i gapił się na swoją bezradną ofiarę, ściskając lewą ręką smycz, prawą zaś podtrzymując pistolet maszynowy.Budził strach swoim wyglądem.Miał na sobie długi do kostek szynel, spod którego wystawały buty; w jasnych oczach, pozbawionych wszelkiego wyrazu, nie było współczucia dla rannego.Zarzucił pistolet na ramię, podniósł Koplina, a potem bez słowa zaczął go ciągnąć do strażnicy na wyspie.Koplin umierał z bólu.Miał wrażenie, że ciągnięto go po śniegu kilometrami, podczas gdy w rzeczywistości było to zaledwie pięćdziesiąt metrów.Tyle bowiem udało im się przebyć do chwili, gdy w zamieci śnieżnej zamajaczyła jakaś postać, ledwie dostrzegalna przez ścianę wirującej bieli.Półprzytomny Koplin poczuł, że żołnierz sztywnieje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates