[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z dalszej wymiany zdań wynikało, że według Ransoma po zmartwychwstaniu obecne funkcje i żądze ciała zanikną, nie dlatego, że po prostu zamrą, lecz dlatego, że zostaną, jak się wyraził, „pochłonięte”.Pamiętam, że użył też w dyskusji słów „życie trans-seksualne” i zaczął szukać jakiegoś podobnego słowa w odniesieniu do czynności jedzenia.Nowotwór „życie trans-gastronomiczne” nie przypadł mu do gustu, a że nie był jedynym filologiem w towarzystwie, rozmowa zboczyła na inne tory.Jestem jednak przekonany, że nawiązywał wówczas do swoich przeżyć z okresu podróży na Wenus.Chyba najbardziej zagadkowa uwaga padła z jego ust przy innej okazji.Zadałem mu wówczas wprost pytanie na ten temat (a bardzo rzadko na to w ogóle pozwalał) i widząc jego niechęć do odpowiedzi, dodałem: „Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wszystko to było dla ciebie zbyt nieuchwytne, byś to mógł ująć w słowa”.Ransom zareagował bardzo ostro jak na człowieka tak zrównoważonego: „Przeciwnie, to słowa są zbyt nieuchwytne! Jeśli trudno mi o tym mówić, to dlatego, że to przeżycie było zbyt konkretne jak na możliwości naszego języka”.To wszystko, co mogę powiedzieć o samym locie na Wenus.Jedno jest pewne: wrócił stamtąd jeszcze bardziej zmieniony niż z Marsa.Ale, rzecz jasna, mogło to być skutkiem nie tyle samego lotu, co wydarzeń, jakie miały miejsce już po wylądowaniu.Opiszę teraz to lądowanie zgodnie z relacją Ransoma.Obudził się (jeśli to wyrażenie właściwe) ze swego trudnego do opisania, niebiańskiego stanu, czując, że „spada”, a więc innymi słowy wówczas, gdy znajdował się dostatecznie blisko Wenus, by odczuwać ją „w dole”.Było mu bardzo gorąco z jednego boku i bardzo zimno z drugiego, chociaż doznania te nie były aż tak silne, by mu sprawiały przykrość.W każdym razie i tak wkrótce zostały pochłonięte przez przeraźliwie białe światło, przenikające od dołu przez półprzejrzyste ścianki skrzyni.Przybierało wciąż na sile i w końcu, pomimo czarnego bandaża, jaki mu zawiązałem na oczach, stało się bardzo uciążliwe.Było to bez wątpienia albedo, zewnętrzna powłoka bardzo gęstej atmosfery Wenus, która odbija promienie Słońca z niesłychaną mocą.Z jakichś niewytłumaczonych powodów nie odczuwał szybko rosnącej wagi swego ciała, co – jak pamiętał – miało miejsce przed lądowaniem na Marsie.W momencie, gdy białe światło stało się naprawdę trudne do zniesienia, nagle znikło zupełnie.Wkrótce po tym poczucie zimna z lewej strony i gorąca z prawej zaczęło słabnąć, aż w końcu ogarnęło go jednolite, łagodne ciepło.Sądzę, że znajdował się już w atmosferze Wenus – najpierw w bladym, później w coraz silniej nasyconym barwami blasku.Dominował kolor złota i miedzi, tak przynajmniej widział to przez niezupełnie przejrzyste ścianki swojej trumny, która opadała pionowo ku powierzchni planety, tak że miał uczucie, jakby zjeżdżał w ciasnej kabinie windy.Było to dość niemiłe przeżycie: niesamowita szybkość, poczucie bezradności i uwięzienia.A potem nagle ogarnęła go zielonawa ciemność, usłyszał trudny do zidentyfikowania dźwięk – pierwszy odgłos nowego świata – a jednocześnie temperatura wyraźnie się obniżyła.Jego pojazd przybrał pozycję poziomą i przestał opadać w dół – przeciwnie: zaczął się wznosić do góry! Ransom był tym tak zdumiony, że w pierwszej chwili poczytał to za złudzenie.Od pewnego czasu musiał nieświadomie poruszać kończynami, bo nagle stwierdził, że ściany jego ciasnego więzienia ustępują pod naciskiem.Tak, naprawdę poruszał rękami i nogami w czymś, co sprawiało wrażenie kleistej mazi.Co się stało z trumną? Doznawał teraz niesamowitych, sprzecznych odczuć.Czasem zdawało mu się, że opada, czasem, że unosi w górę, to znowu, że szybuje poziomo.Mazista substancja była biała.Miał wrażenie, że z każdą chwilą jest jej mniej.Biała, mętna substancja, barwą przypominająca tworzywo tej dziwnej trumny, tyle że na pewno nie ma cech ciała stałego.I nagle, z dreszczem zgrozy, uświadomił sobie, że to jest jego skrzynia, jego kosmiczny pojazd, topniejący, rozpływający się w trudnej do opisania mieszaninie barw, ustępujący miejsca bogatemu, mieniącemu się i zmieniającemu światu, w którym nic, przynajmniej w tym momencie, nie było namacalne.Jeszcze chwila – i skrzynia przestała istnieć.Był uwolniony – przekazany – samotny.Był na Perelandrze.Jego pierwsze wrażenie bardzo trudno opisać słowami.Zobaczył coś ukośnego, jakby patrzył na fotografię zrobioną krzywo ustawionym aparatem.Ale i to wrażenie trwało zaledwie chwilę.Pierwsza pochyłość ustąpiła miejsca drugiej, o innym kącie nachylenia, potem obie wystrzeliły w górę, połączyły się i utworzyły szczyt, lecz już w następnej chwili ów szczyt spłaszczył się do linii poziomej, a potem ta linia pochyliła się i oto była już krawędzią gigantycznego, lśniącego zbocza, które pomknęło ku niemu z przerażającą szybkością.W tym samym momencie poczuł, że coś unosi go w górę, coraz wyżej i wyżej, aż zdawało mu się, iż dosięgnął płomienistej złotej kopuły, która wisiała nad nim zastępując sklepienie nieba.Był już na samym szczycie.Ujrzał otwierającą się pod nim bezkresną dolinę, połyskującą szklistą zielenią i poznaczoną jak marmur białymi, pienistymi żyłami, i prawie w tej samej chwili runął w tę zieloną czeluść z szybkością trzydziestu mil na godzinę.Nagle uświadomił sobie, że całe jego ciało nurza się w cudownym chłodzie, że stopy nie znajdują żadnego oparcia i że od pewnego czasu wykonuje bezwiednie ruchy pływaka.Unosiła go potężna, gładka fala jakiegoś oceanu, orzeźwiającego i chłodnego po nieznośnym żarze Niebios, lecz według ziemskich pojęć ciepłego, jak wody płytkiej, piaszczystej zatoki w podzwrotnikowym klimacie.Kiedy po chwili zaczął się wznosić po wypukłym zboczu kolejnej fali, trochę wody dostało mu się do ust.Nie była słona, przypominała świeżą ziemską wodę, lecz różniła się od niej nieuchwytnym, mineralnym posmakiem.Choć nie odczuwał dotąd pragnienia, teraz ów łyk płynu sprawił mu zadziwiającą przyjemność – prawie taką, jakby po raz pierwszy w życiu zakosztował samej czystej Rozkoszy.Zanurzył rozgrzaną twarz w półprzejrzystej zieloności, a kiedy wychynął na powierzchnię, zobaczył, że ponownie jest na szczycie fali.Nigdzie nie było lądu.Dziwnie płaskie, złociste sklepienie nieba przypominało tło średniowiecznego malowidła.Zdawało się bardzo odległe, jak lekkie cirrusy oglądane z Ziemi.Jak można się było spodziewać, ocean miał również barwę złota, nakrapianego niezliczonymi cieniami w bruzdach fal.Najbliższe fale, połyskujące złotem na szczytach, tam, gdzie chwytały światło nieba, w dole przechodziły w zieleń: najpierw szmaragdową, niżej przypominającą barwę ciemnych, lśniących butelek, jeszcze głębiej prawie granatową w cieniu sąsiednich fal.Wszystko to Ransom uchwycił jednym krótkim spojrzeniem, gdyż natychmiast osunął się z zawrotną szybkością w kolejną cienistą dolinę.Tym razem udało mu się przekręcić na plecy.Ujrzał, jak złote sklepienie nieba rozedrgało się szybkimi błyskami jaśniejszych świateł, niby sufit łazienki z tańczącymi nań słonecznymi plamami odbitymi od wody w wannie, do której wchodzi się w letni poranek.Odgadł, że są to odbicia fal pochodzące z miejsca, w którym płynął.Jak później się okazało, zjawisko to można obserwować na tej planecie miłości przez większość dni w roku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates