[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jesteśmy tu niecałą godzinę, więc naprawdę nie wiem, ale… pani wygląda, że się pani w tym wszystkim orientuje i że jest pani tutaj od dość dawna, więc miałem nadzieję.— Ja nic nie wiem! — warknęła.— Wierzę pani, nie mam powodu nie wierzyć! Naprawdę pani wierzę.Czy wyrządziłem pani przykrość? — I zrobił minę, jak wtedy, kiedy popsuł babci młynek i próbował go ukryć w koszu do śmieci.— Nie, czemu?— Tylko tak, chciałem przeprosić, jeśli zrobiłem przykrość.— Nie… pan nie… chyba… — ostatnie słowa dodała z goryczą w głosie.Wstała i czekała, co dalej.— No… — Krauz rozglądał się niepewnie.— Pali pani tutaj?Wyjął z kieszeni wymiętoszoną paczkę papierosów.— Tu?! Niechże się pan rozejrzy! Sam papier!— Aha! — Nie wiedział, co powiedzieć i jak się zachować.I tak stali.Wahała się przez chwilę, potem niechętnie ruszyła do drzwi.— Chodź pan…Sąsiednie drzwi prowadziły do kuchenki.Usiedli.— Proszę.— Chciał ją poczęstować.— Nie, dziękuję!Wyjęła z szuflady stołu gitany bez filtra i zapaliła bez ceregieli.Nonszalancko splunęła strzępkami tytoniu przylepionymi do dolnej wargi, schowała papierosy i zapalniczkę z powrotem do szuflady.Krauz obsłużył się sam.Starsza pani z temperamentem.Zmienił taktykę.— No?— Nie umiem sobie poradzić, pani Mariko… znaczy, czy mogę?— Pewnie, wszyscy tak do mnie mówią.Machnęła ręką z papierosem, no bo gdy już tu trafił i razem palą, to przecież mu wolno.— Świetnie! A więc, nie potrafię sobie poradzić…— Ale to pana problem, nie?— Pewnie! Pewnie, nie ośmieliłbym się tym pani głowy zawracać, ale ja muszę pani coś powiedzieć!Uniosła brwi.Sztachnęła się jak marynarz i z ciekawością przekrzywiła głowę.— Słucham.Dym wypuszczała nosem i przez chwilę wyglądała jak wieszczka delficka.— My jesteśmy z wydziału zabójstw.— Krauz spojrzał, ale tylko się upewnił, że nie wywarł najmniejszego wrażenia.— I wezwali nas chyba… do sprawy starego morderstwa.Może to głupota, zajmie się tym medycyna sądowa, przyjrzą się temu fachowcy, zobaczymy, ale jeśli tak… jeśli to okaże się zbrodnią… wasz cmentarz to ostatni ślad.Będziemy tu przychodzić, truć, szperać w starych księgach, wzywać panią na przesłuchania, będziemy pracować, ale dla pani będzie to tylko zawracanie głowy i… — Znów spojrzał, ale nie zauważył żadnej reakcji.— Ile pan masz lat? — wypaliła.Teraz Krauz dał się zaskoczyć.— Trzydzieści.Czemu?— Nawet połowy moich! Co się pan tak gapisz?! Myślisz pan, że się boję?! Chcesz mnie pan postraszyć czy co?! Wiesz pan, gdzie byłam, kiedy miałam trzydzieści lat?— Nie.— Co nie?— Nie wiem, gdzie pani była, i nie mam zamiaru pani straszyć.Chwilę palili w milczeniu.Uspokoiła się.— No więc skończmy z tym.— Pani Mariko, jeszcze chwila cierpliwości.Bez grania w wariata… szczerze.Ja poważnie będę musiał tutaj wrócić! Nie lubi pani policjantów, to już zauważyłem, ale nie może pani ani zignorować, ani uniemożliwić śledztwa… po prostu, bez straszenia! My naprawdę potrafimy być też nieprzyjemni! Ale po co? Przecież możemy się dogadać, czyż nie? Ja panią przepraszam! Źle zacząłem.Może powinienem inaczej…— Nieźle pan zaczął, w waszym stylu… jak zawsze…— W naszym stylu, mówi pani… A gdybym chciał się czegoś dowiedzieć o Kloknerze, jak powinienem zacząć?Zgasiła.Wahała się przez moment.Patrzeli sobie prosto w oczy.Żadne nie spuściło wzroku.Dmuchnęła przez zęby i westchnęła apatycznie.— No dobrze.Wstała, wyjęła butelkę rumu i dwa kieliszki.Nalała, nie pytając.— Lemoniady nie mam.Nie trącili się kieliszkami.Jeszcze raz nalała.— On był kościelnym z kościoła Świętej Barbary.A pan… już pracował u nich za socjalizmu?— Tak.Wstąpiłem zbiegiem okoliczności w osiemdziesiątym piątym, kiedy… umarł Klokner…— Aha! Więc niedługo…— Co niedługo?— Służyłeś im pan.— Chyba nie.Znaczy komu?Znowu zapaliła.— Nie potrzebuje pan tu znów przychodzić.Nic pan nie znajdzie… a właściwie w ogóle nic pan nie znajdzie! Nigdzie.To niemożliwe!Krauz palił wolniej, zgasił dopiero teraz.Milczał.Burger nauczył go, aby nie przerywać starszym ludziom, i to była dobra rada.— Zanim pan przyszedł, wpadli tu robotnicy.Podobno miał gwóźdź w głowie, mówili.— Miał.To znaczy ma.— Nie pójdę na policję!— Dobrze.— Nie będziecie mnie ciągać.— Nie!— Nie będziecie mnie przesłuchiwać.— Nie!Wypiła, zaciągnęła się.Krauz pił wolniej, musiał trzeźwo myśleć.— Nie chcę już chodzić na policję, jasne?!— Nie wiem, o co chodzi, ale… chyba jasne.— Żadnych bezsensownych protokołów!— Zgoda!— Panie…— Krauz… detektyw Krauz, wydział…Nie pozwoliła mu skończyć.Machnęła ręką z rezygnacją, schyliła głowę i zaczęła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates