[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeffrey Deaver.Dar języków.Przełożyła: Agnieszka FulińskaWydanie oryginalne: 2000Wydanie polskie: 2003.Dla Diany Kenne,która jest natchnieniem wymagającym krytykiem,częścią moich książek, częścią mojego życia.Z miłością.PodziękowaniaPragnę szczególnie gorąco podziękować Pameli Dorman z wydawnictwa Viking za redaktorski upór i cierpliwość (nie mówiąc już o odwadze), które skłaniają autorów do dążenia do podobnego poziomu doskonałości, jaki ona osiągnęła w swojej pracy.Wyrazy wdzięczności kieruję do Deborah Schneider, drogiej przyjaciółki i najlepszej agentki na świecie.I do całej ekipy Viking/NAL, zwłaszcza do Elaine Koster, Michaeli Hamilton, Joego Pitmana, Cathy Hemming, Matthew Bradleya (który setki razy zdobył tytuł Combat Publicist) i Susan O’Connor.Moja wdzięczność nie byłaby pełna, gdybym nie wspomniał o wspaniałych ludziach z wydawnictwa Curtis-Brown w Londynie, zwłaszcza Dianie Mackay i Vivienne Schuster, oraz ze znakomitego brytyjskiego wydawnictwa Hodder & Stoughton - Carolyn Mays, Sue Fletcher i Peterze Lavery.Dziękuję również Cathy Gleason z Gelfman-Schneider.Dzięki i „hej” dla Traccy, Kerry, Davida, Taylora, Lisy, Caseya oraz Bryana Dużego i Bryana Małego.ŚRODAPierworodniNa początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo.Ewangelia św.Jana (1,1).Rozdział 1.Po północy niebo zakrył całun chmur, ale nie spadła ani kropla deszczu.Pod tym zadziwiająco ciepłym kwietniowym niebem mężczyzna brodził wśród dzikiej marchwi i bladej turzycy.Zmierzał w stronę niewielkiego kamiennego budynku ze zwietrzałego, cielistoróżowego granitu, usadowionego na wzgórzu porośniętym różnymi gatunkami sosen.Zatrzymał się na chwilę, po czym podszedł do metalowych drzwi i wyciągnął z niewielkiej torby młotek i dłuto, oglądając się przy tym za siebie w kierunku polany.Nie było na niej nikogo, tylko dwie sowy dziobały coś na wpół zakopane wśród krokusów, których kielichy wznosiły się w górę niczym dłonie w błagalnym geście.Odwrócił się do budynku, przyłożył dłuto do kamienia i zaczął stukać.Raz, drugi, dziesiąty.Dźwięczne uderzenia rozlegały się głośno w nocnej ciszy.Przez pół godziny pracował młotkiem i dłutem wzdłuż całych drzwi.Kamień kruszył się, kawałki odpadały.Rozległ się grzmot.Wiosenne niebo rozjarzyło się językami białego ognia.Stłumiony dźwięk grzmotu przetoczył się powoli, po czym ucichł.Deszcz wciąż nie padał.A gdy usłyszał, że Łazarz nie żyje, Jezus wrócił do Betanii i udał się do grobu, i stanął przed kamieniem zamykającym grób.Spojrzał w niebo i rzekł: „Ojcze, dziękuję ci, żeś wysłuchał mych słów”.Aaron Matthews był wysokim, szpakowatym mężczyzną o silnym, szczupłym, żylastym ciele.Wyglądał na jednego z tych ludzi, którym nie sprawia przyjemności ani jedzenie, ani alkohol, aż dziwne, co ich utrzymuje przy życiu.Pocił się obficie w panującej duchocie, przerwał więc pracę, by zdjąć koszulę, i zabrał się na powrót do obtłukiwania kamienia, poszukiwania jego słabych miejsc.Wkrótce granit wokół zawiasów był na tyle osłabiony, że mógł użyć łomu.Wyważył drzwi.Upadły z trzaskiem i Matthews wszedł do środka.Rozbłysło światełko zapalniczki; ruszył wzdłuż szeregu niewielkich drzwi.Przez chwilę miał wrażenie, że trafił wprost do Piekła Dantego, że to Wergiliusz przysłał go do tej żałobnej jaskini, upstrzonej celami oszołomionych grzeszników, zgiętych wpół, skazanych na wieczność w dusznym zamknięciu.Wreszcie znalazł to, czego szukał: maleńką tabliczkę z wypisanymi drobnymi literami imieniem i nazwiskiem: Peter Matthews.Te drzwi również były zamknięte, ale puściły po kilkunastu uderzeniach młota.Matthews popchnął je, po czym wyciągnął ostrożnie rękę i dotknął gęstych ciemnych włosów młodzieńca.Chwycił go za ręce i wyciągnął z krypty, po czym wziął mocno w ramiona.Przez kilka chwil leżeli na podłodze, twarz przy twarzy, policzki ojca gorące, syna - zimne.I nakazał Jezus, żeby odsunęli kamień z grobu, i zawołał donośnym głosem: „Łazarzu, wyjdź”.Wziął chłopca na ręce i chwiejnym krokiem ruszył ku furgonetce zaparkowanej na cmentarnej ścieżce.Spojrzał na jego twarz.Czyżby się poruszył? Zastanowiło go to.Nachylił się.Czyżby poczuł oddech na policzku?.„Łazarzu wyjdź”I tak, tak!Człowiek, który był zmarły, ożył znów.Otworzył furgonetkę i ostrożnie złożył ciało młodzieńca z tyłu samochodu.Matthews przejechał między kamiennymi kolumnami u wejścia na cmentarz i wkrótce mknął już po szosie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates