[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Księga strachuTom II2007Wydanie polskieData wydania:2007Projekt okładki:Jakub JabłońskiOpracowanie graficzne okładki:Studio LibroWydawca:Agencja Wydawnicza RUNA00-844 Warszawa, ul.Grzybowska 77 lok.408tel./fax: (0-22) 45 70 385e-mail: runa@runa.plISBN: 978-83-89595-40-9Wydanie elektroniczne:Trident eBooksAnna BrzezińskaUlicaMyślę, że w każdym mieście jest ulica, przed którą matki ostrzegają dzieci.Nie waż mi się tam wchodzić, mówią.Ani jednego kroku, powiadam.Pies pana Gergely’ego poszarpie ci nogę.Szalony syn pana Balinta potrąci cię skuterem.Zsuniesz się do wykopu i złamiesz rękę.Spadniesz z kładki nad trasą szybkiego ruchu i skręcisz sobie kark.Porwiesz świąteczne spodnie na drutach sterczących z żelbetu.Idź bokiem, idźskrótem.Nie zaglądaj do studni przy cmentarnej bramie.Nie przełaź przez przejazd kolejowy.Omiń plac budowy.Trzymaj się z daleka od rzeki.Tyle że naszej ulicy nie dało się obejść.Wszyscy o tym wiedzieli, nawet my, dzieci bawiące się na ciasnych podwórkach kamienic.Niektórzy jednak próbowali.Po dzielnicy chodziły słuchy o matkach, które, kiedy nadchodził czas, zamykały córki w przepastnych mieszkaniach o wysokich, nieskazitelnie białych sufitach, tak jakby girlandy wapiennych stiuków mogły je odgrodzić od niebezpieczeństwa.Ojcowie wywozili synów daleko, na drugą stronę rzeki, do jednej z willowych dzielnic, przycupniętych na zboczach pagórków, czy jeszcze dalej, za wzgórze zamkowe i ogromny posąg Macierzy Narodu z rozerwanymi kajdanami na rękach, górujący nad miastem jak kamienna wieża z dawnych opowieści.Oczywiście na darmo.Uliczka bowiem otwierała się niespodziewanie przed ich dziećmi pomiędzy kuchnią i jadalnią, za rogiem starego dębowego kredensu, który tkwił tu od niepamiętnych czasów i na boku, dokładnie na wysokości oczu, miał dziwne, zatarte od pasty do polerowania i zabliźnione świeżą warstwą lakieru ślady po kulach.Albo odnajdowała ich w dolinie, w grocie pełnej sezonujących beczek, tuż po winobraniu, kiedy w rozgrzanym powietrzu wisi ciężki, słodkawy kurz, a smak moszczu przytępia czujność.Mówiliśmy o niej po prostu bezimienna, bo nikt w istocie nie pamiętał ani nie potrafiłodgadnąć jej nazwy.Czasami zaś zwano ją zagubiona, ponieważ w przeciwieństwie do krewniaczek, czcigodnych arterii, po których mknęły tramwaje i rozjazgotane ciężarówki, bądź podupadłych zaułków, dożywających swoich dni w cieniu wyliniałych barów i salonów masażu o szczelnie przesłoniętych oknach, ona pojawiała się i znikała wedle własnego uznania, nieprzypisana do jednego miejsca i nieoznaczona na żadnej mapie.Wprawdzie pan Bak, właściciel antykwariatu, utrzymywał niegdyś, że potrafi ją odnaleźć na starych planach miejskich, ale kiedy je rozkładał, pożółkłe i kruche ze starości, okazywało się, że sam nic nie potrafi odczytać, opisano je bowiem w obcym języku, w mowie tamtych, którzy stąd odeszli.Nasi rodzice przez chwilę wpatrywali się z niepokojem w rzędy znaków, lecz potrafili odgadnąć z nich tyle samo, ile ze śladów wronich łap na śniegu czy wzorów sadzy nad kominem.Potrząsali głowami, pochyleni nad plątaniną wyblakłych linii, które, jak im się wydawało, zostały nakreślone wedle zasad zupełnie innej geometrii, i na darmo usiłowali je dopasować do znanych ulic czy bulwarów.W końcu odchodzili zagniewani, nie żegnając się z panem Bakiem, a potem długo odwracali wzrok, kiedy w drodze do piekarni albo rzeźnika mijali witrynę jego sklepu.Szyby antykwariatu powoli zasnuł kurz, w narożnikach okien pojawiły się pajęczyny i, zrazu nieśmiałe, powoli rozwijały się coraz szerzej jak egzotyczne kwiaty, aż wreszcie do wnętrza mogła się przebić jedynie odrobina światła.Właściciel tkwił gdzieś w tej mrocznej głębi, z braku klientów skazany na towarzystwo swych ksiąg, bezużyteczny jak one.Jedynym znakiem jego istnienia stała się kłódka.Za dnia otwarta, zwisała smętnie ze skobla, wieczorem zaś nieodmiennie spinała ramiona żelaznej sztaby, którą pan Bak zainstalował na drzwiach w obawie – wzruszająco naiwnej – przed hordami złodziei dybiącymi na jego skarby.Jednakże złodziei od dawna bardziej interesowały dyskoteki i kawiarnie, pełne podpitych cudzoziemców, nie zwracali więc najmniejszej uwagi na maleńki sklepik.Większość najpewniej w ogóle nie pamiętała o jego istnieniu, zresztą urodzili się w wiele lat po tamtej pierwszej zimie, zimie cudów, kiedy nasi dziadkowie i rodzice powoli wprowadzali się do wyludnionych domów, rąbali na opał krzesła czy stoły o dziwnie wygiętych, ozdobionych roślinnymi motywami nogach, wyciągali z masywnych,mieszczańskich szaf cudze pelisy i bekiesze i w wyziębłych kuchniach spijali z butelek resztki skwaśniałego wina.Żaden nie oglądał w tamtych czasach pana Baka.W przeciwieństwie do wielu innych bynajmniej nie uszczęśliwił go cały ten dostatek, który mógł teraz zebrać bez wysiłku i bez żadnej własnej zasługi.Moja matka powiedziała kiedyś, że jego jedyny syn zginął tuż przed wyzwoleniem – jak reszta uliczników, którzy gnieździli się w budach przy nabrzeżnym bulwarze, bawił się, przebiegając przez ulicę tuż przed oficerami w czarnych mundurach.Wśród dzieci uchodziło to za nie byle jaką odwagę i dostarczało im mnóstwo uciechy, zwłaszcza jeśli żołnierz zmylił krok albo musiał się zatrzymać, klnąc głośno w swoim gardłowym języku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates