[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wilgoć znad Oceanu Indyjskiego, niesiona przez południowy wiatr, objawiała się tu w postaci niemiłosiernie chłodnej mżawki.Wkrótce nadejdzie zima, która tutaj zaczyna się wcześniej — zazwyczaj tuż po słonecznym, bezwietrznym lecie.Dookoła będzie biało i mroźno.Pracowali tu w większości członkowie Komsomołu, młodzi i chętni do pracy.Pomagali przy ukończeniu budowy rozpoczętej w 1983 roku.Jeden z nich, student ostatniego roku fizyki w Państwowym Uniwersytecie Moskiewskim, otarł krople deszczu z twarzy i wyprostował się, by złagodzić ból w krzyżu.To nie jest praca dla młodego, obiecującego inżyniera — pomyślał Morozow.Zamiast bawić się przyrządami geodezyjnymi, mógłby konstruować lasery w laboratorium.Chciał jednak zostać członkiem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, a oprócz tego uniknąć służby wojskowej.Takie połączenie odroczenia, ze względu na studia, z pracą w Komsomole, było bardzo pomocne w osiągnięciu jego celu.— Co tam? — usłyszał za sobą.Obrócił się i zobaczył jednego z tutejszych inżynierów, specjalistę od budownictwa lądowego, uważającego się za fachowca od betonu.— Według mnie ustalenie punktu jest właściwe, towarzyszu inżynierze.Starszy mężczyzna podszedł i spojrzał przez lunetkę przyrządu.- Tak jest — powiedział.— Chwała Bogu, to już ostatni.Obaj drgnęli na odgłos dalekiego wybuchu.Saperzy wyrównywali jeszcze jedno skalne zwalisko za linią zasieków.Nie trzeba być wojskowym — pomyślał Morozow — by się w tym wszystkim połapać.— Macie dobrą rękę do precyzyjnych przyrządów.Może zostaniecie inżynierem lądowym, co? Będziecie wznosić różne użyteczne dla naszego państwa obiekty…— Nie, towarzyszu inżynierze.Zajmuję się fizyką wielkich energii, głównie laserami.— To też użyteczne rzeczy — pomyślał.Tamten chrząknął i pokiwał głową.— Więc może wrócicie tu, jak Bóg da.— Czy…— Ja nic nie mówiłem — rzucił inżynier z wyczuwalnym naciskiem w głosie.— Rozumiem — cicho powiedział Morozow.— Tak właśnie podejrzewałem.— Byłbym ostrożny z rozgłaszaniem takich przypuszczeń — odparł inżynier, niedbale odwracając się w drugą stronę.— To wspaniałe miejsce do obserwacji gwiazd — stwierdził Morozow, oczekując określonej odpowiedzi.— Nie wiem — odrzekł inżynier z uśmieszkiem kogoś wtajemniczonego.— Nigdy nie widziałem tu astronoma.Morozow uśmiechnął się do siebie.A więc odgadł prawidłowo.Wyznaczano tu miejsca, w których zamontowanych zostanie sześć zwierciadeł.Znajdowały się one w różnej odległości od punktu centralnego — budynku pilnowanego przez uzbrojonych wartowników.Taka precyzja, jak wiedział, potrzebna jest tylko w dwóch przypadkach.Pierwszy to astronomia — skupia się wtedy światło pochodzące z kosmosu.W drugim wypadku chodzi o wysyłanie światła.Młody inżynier powiedział sobie, że tu właśnie chciałby przyjechać.To miejsce zmieni świat.PrzyjęcieZałatwiano tu interesy.Interesy wszelkiego rodzaju.Wiedział o tym każdy z obecnych.Każdy brał w tym udział.Każdy ich potrzebował.A mimo to każdy z tu obecnych zmierzał, w ten czy inny sposób, do położenia temu kresu.Dla zgromadzonych w Sali św.Jerzego w Wielkim Pałacu Kremlowskim takie rozdwojenie stanowiło nieodłączny element ich życia.Uczestników, w większości Rosjan i Amerykanów, można było podzielić na cztery grupy.Pierwsza to dyplomaci i politycy.Łatwo ich było odróżnić po eleganckich strojach, wyprostowanych sylwetkach, sztucznych uśmiechach i ostrożnej mowie, na którą nie miały wpływu nawet liczne wznoszone alkoholem toasty.Byli tu panami — wiedzieli o tym i potwierdzali to swym zachowaniem.Grupa druga to wojskowi.Nie można prowadzić rozmów rozbrojeniowych bez tych, którzy tę broń mają, konserwują, sprawdzają, pieszczą — cały czas wmawiając sobie, że politycy, którzy nimi kierują, nigdy nie wydadzą rozkazu jej użycia.Odziani w mundury, stali przeważnie w małych grupkach, jednolitych pod względem narodowości i rodzaju wojsk.Każdy trzymał napełnioną do połowy szklankę i serwetkę, a jednocześnie obojętnie wodził pozbawionymi wyrazu oczami po sali, jakby wypatrując niebezpieczeństwa na nieznanym polu walki.Bo też i było to dla nich pole bezkrwawej bitwy, która wpłynie na przebieg bitew prawdziwych, jeżeli ich polityczni władcy stracą kiedyś panowanie nad sobą, równowagę duchową, perspektywy, stracą to coś, co powstrzymuje człowieka przed rozrzutnym szafowaniem cudzym życiem.Ci żołnierze wierzyli tylko sobie, a czasem bardziej swym wrogom w mundurach o innej barwie, niż swym władcom w cywilnych ubraniach.Przynajmniej wiadomo było, jakie stanowisko zajmuje inny żołnierz.A tego nie da się powiedzieć o politykach, nawet swoich.Wojskowi rozmawiali między sobą cicho, stale uważając, kto ich słucha, robili przerwy, by łyknąć ze szklanki, a przy okazji po raz kolejny rozglądali się wokoło.Byli ofiarami, ale i drapieżnikami — być może psami trzymanymi na smyczy przez tych, którzy uważali się za panów sytuacji.W to też żołnierze nie bardzo wierzyli.Trzecia grupa — dziennikarze.Tych wyróżniały ubrania, zazwyczaj pogniecione na skutek częstego pakowania i rozpakowywania toreb lotniczych, zbyt małych, by pomieścić wszystko, czego potrzebowali.Brakowało im ogłady polityków, ich przyklejonych uśmiechów.Zamiast tego rzucali ciekawskie spojrzenia dzieci, zabarwione wszakże cynizmem starych rozpustników.Szklanki z napojem trzymali przeważnie w lewej ręce, czasami razem z małym notatnikiem zamiast serwetki, w prawej natomiast — na wpół ukryty długopis
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates