[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Długie ręce i spiczasta broda sprawiały, że wydawał się jeszcze dłuższy, jakby wzrostem dorównywał własnemu cieniowi.Zachowanie ojca Świtka było sztywne jak on sam.Wyrażał się zawsze krótko i rzeczowo, nawet w czasie kazań oszczędzając słów.Kiedy nie mówił, miał zwyczaj pogwizdywać cicho.Był to wesoły dźwięk, zupełnie nie licujący z jego osobowością, jej jedyny łagodny element.Kiedy ojciec Świtek nie stał akurat na ambonie, siedział w swoim gabinecie.Zostawiał matce długie listy obowiązków, nie licząc ręcznego prania jego odzieży i przygotowywania mu wszystkich posiłków.Proboszcz wymagał też, żeby matka utrzymywała plebanię w tak nieskazitelnej czystości, „by kurz nie zdążył nawet osiąść”.Okna i podłogi musiała myć co tydzień, a pościel zmieniać trzy razy w miesiącu.Dochody ojca Świtka, wynikające z jego pracy duszpasterskiej, były bardzo skromne, ale bogata rodzina regularnie go wspomagała i proboszcz starał się sprostać swoim finansowym możliwościom.Mimo deklarowanego ubóstwa miał nowe radio, oprawne w skórę książki i materac z puchu.I chociaż stan posiadania ojca Świtka nie był dla nikogo z mieszkańców Hyde Bend tajemnicą, nikt nie kwestionował luksusów, na jakie sobie pozwalał.Nikt by nie śmiał.Nie odważyłby się powiedzieć przeciwko proboszczowi marnego słowa.Kolejna ekstrawagancja ojca Świtka polegała na regularnych dostawach świeżego mięsa, jakie sobie zapewniał, a o jakich nasza rodzina nie mogłaby nawet marzyć.Jedyną korzyścią, jaką matka odnosiła z tej pracy, poza skromnym wynagrodzeniem, była możliwość zabierania do domu resztek jedzenia, jako że proboszcz nigdy nie jadł dwa razy tego samego.Ojciec Świtek orał moją matką jak wołem roboczym, jednocześnie zachowując się tak, jakby to, że jej pozwalał zabierać resztki jedzenia, stanowiło hojną rekompensatę za jej trudy.Mimo to matka nigdy nie narzekała, nigdy się nawet nie poskarżyła.W szkole uczono mnie, że ksiądz to nie tylko człowiek boży, ale także na ziemi ktoś najbliższy Bogu, z kim będę miała okazję się zetknąć.Może on, tak jak Pan Bóg, wysłuchać naszych modlitw, a do tego jeszcze odpowiedzieć na nie ludzkim głosem.Dla mnie ojciec Świtek był zimny jak figury świętych, które kazał matce pucować do czysta, i nie chciało mi się wierzyć, by Bóg mógł uznać takiego człowieka za kogoś bliskiego sobie.Nawet jako dziecko rozumiałam zawartą w tym ironię.I mimo że nie potrafiłam jej nazwać, dostrzegałam ją we wszystkim, czego nas uczyły siostry.Wiara była obosiecznym mieczem, którym potrafili władać tylko najśmielsi.Bóg kochał nas bezwarunkowo.Jednakże aby mu się odwzajemnić, trzeba było odwagi, jeśli nie szaleństwa.W Księdze świętych była mowa o sprawiedliwych, którym wyłupiono oczy.I o pobożnych, którym obcinano języki.Niesprawiedliwość była czymś równie powszechnym jak ironia, stanowiła konsekwencję życia.Wydawało się więc prawdopodobne, że ojciec Świtek to ktoś najbliższy Boga, z kim miałam szansę się zetknąć, i nie widziałam w tym nic niesprawiedliwego, że moi rodzice całe życie zarabiają parę nędznych centów, sprzątając dwa najważniejsze miejsca w Hyde Bend, podczas gdy sami mieszkamy w czymś, co zawsze pozostanie tylko brudną norą.Pewnego ranka, mniej więcej miesiąc po tym, jak w rzece utonęła dziewczynka, matka obudziła nas wcześnie i kazała nam się czym prędzej ubierać.Zostawiła ojcu na stole przykryte serwetką jedzenie i pomogła nam się ubrać.- Co się dzieje? - zapytał Martin, kiedy matka włożyła mu szkolną koszulę, spiesznie zapinając guziki.Miał wtedy siedem lat, ale z powodu mizernej postury, a także chudych rączek i nóżek, nie wyglądał na swój wiek.- Twój ojciec do tej pory siedzi w „Srebrnym Pantofelku”, muszę go stamtąd wyciągnąć - odpowiedziała matka bez ogródek.Gotowała się ze złości.Ledwie zdążyłam włożyć sweter, dopadła mnie z grzebieniem, szarpiąc bezceremonialnie za włosy.Był to rytuał, przeciwko któremu przestałam się buntować.Stawała przede mną, robiła mi przedziałek i zaczesywała włosy za uszy, jakbym nie umiała sama sobie z tym poradzić.Nigdy nie plotła mi warkoczy ani nie wiązała kokard.Chciała, żebym wyglądała zgodnie z jej wizją, a ja nie miałam w tej sprawie nic do powiedzenia.Kiedy już była zadowolona z mojego wyglądu, przystawała przede mną, podziwiając moją twarz i włosy i nie patrzą*, mi w oczy, jakbym była manekinem szykowanym na wystawę.Mieliśmy w domu jedno lustro, które wisiało w łazience nad umywalką, ale rzadko się w nim przeglądałam.Wiedziałam, jak wyglądam, i zdawałam sobie sprawę, że nie jestem ładna.Nie taka jak inne dziewczynki.I nie taka jak moja matka.Mimo że nie schodzący jej z twarzy wyraz zmęczenia przypominał maskę, to jednak nie mógł ukryć ładnych rysów ani pewnej gotowości do uśmiechu, charakterystycznej dla jej ust.Mimo starego ubrania, w jakim chodziła, i chustek, jakie wiązała na głowie, w dalszym ciągu była kobietą, na którą mężczyźni zwracali uwagę.Sama to widziałam.Dostrzegłam też, jak spoglądali na mnie - zawsze tylko przelotnie.Nie dzieliłam z matką nieocenionego kapitału urody, ale było mi z tym wygodnie.Mogłam się ukryć, pozostawać niedostrzeżona.Moja brzydota stanowiła coś w rodzaju kamuflażu, który pozwalał mi decydować, czy chcę istnieć, czy nie.Matka nie miała takiej możliwości.- Dziś zaprowadzisz brata do szkoły - poleciła mi, nakładając chustkę na głowę i zawiązując ją pod brodą, jakby zapinała kask.–1 trzymaj go za rękę, kiedy będziecie szli.Ulice są śliskie po deszczu.Matka obudziła nas nagle i kazała nam się ubierać, toteż dopiero wychodząc, zauważyłam, że znikł obraz Czarnej Madonny.- Gdzie jest twój obraz, mamo? - Zaskoczyłam tym pytaniem zarówno siebie, jak i matkę.Jej twarz wyglądała, jakby z niej spuszczono powietrze.- Właśnie, mamo - zawtórował mi Martin.- Co się stało z obrazem?W tym przerażającym momencie dotarło do mnie, że ojciec musiał sprzedać Czarną Madonnę.Najprawdopodobniej na wódkę.Poczułam, jak wzbiera we mnie gorycz.- Idziemy - szepnęła matka, której głos lekko drżał.–Czas na was.Na zewnątrz padała nieustępliwa mżawka.Powietrze wydawało się gęste.Wzięłam Martina za rękę i razem patrzyliśmy, jak matka, pochylona pod wiatr, idzie ulicą, cmokając grzęznącymi w błocku butami.Kiedy zbliżała się do rogu ulicy, marzyłam o tym, żeby się odwróciła, a może nawet nam pomachała, żeby zrobiła coś, co by rozładowało napięcie poranka.Ale się nie odwróciła.Skręciła za róg i zniknęła nam z oczu, pozostawiając ulicę pustą, jeśli nie liczyć coraz bardziej powiększających się kałuż.- Może powinniśmy za nią pójść? - zapytał Martin.- Nie - odparłam.- Nie możemy iść tam, gdzie ona.„Srebrny Pantofelek” był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby móc obsłużyć wszystkie zmiany huty i fabryki.Właścicielami gospody byli bracia Pierwsi, Edgar i Clement, którzy obsługiwali bar na zmianę.Obaj byli krępi, mieli szerokie twarze i nieco ponad metr sześćdziesiąt wzrostu.Jednak niedobory wzrostu nadrabiali brutalnością.W „Srebrnym Pantofelku” często wybuchały bójki, ale kiedy brał w nich udział któryś z braci, zawsze ktoś lądował w szpitalu.Bracia byli znani z tego, że za barem trzymali kije bejsbolowe.Nie były to jednak zwykłe kije [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates