[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaszyty w najciemniejszy kąt międzypokładu siedziałem na żaglach wyciągniętych z żagiclkoi i przygotowanych do reperacji.Przesiedziałem tak do kolacji.Kolacji nie jadłem.Jedno było tylko ważne: spiszą mnie ze statku, czy nie spiszą?Nikt do mnie nie przychodził, nikt nic nie mówił.Wieczorem z trudem rozwiesiłem hamak.Pierwsza noc na żaglowcu.Nie wiedziałem w ogóle, co robić.Czy się położyć? Czy czekać sądnego dnia?Znużony do ostateczności położyłem się w hamaku i leżąc usiłowałem zebrać myśli.Ale nic nie pomagało.Widziałem wciąż siebie opuszczającego statek, z workiem marynarskim na plecach.Ten wymarzony, cudny statek.Taki sam jak ten, na którym Orzeł Śnieżnych Wierchów rozpoczął swą służbę na morzu.A ja muszę jutro opuścić ten najpiękniejszy na świecie żaglowiec.Jutro! Jutro przyjdzie ta okropna chwila.Miotany potworną rozpaczą, powtarzałem straszne dla mnie słowa kapitana:- Znaczy, za silny! ZA SILNY.NAJ.Długi świst bosmańskiej gwizdawki i głos ucznia pełniącego służbę bosmańską obwieściły poranną zbiórkę do robót.Ponieważ do tej chwili nikt mi nie przypomniał wczorajszej awantury z połamaniem handszpaków, poszedłem na zbiórkę.Rozdzielono roboty.Z drżeniem serca czekałem, co się stanie, gdy bosman dojdzie do mnie.Czy mnie „spiszą” ze statku? Czy dadzą robotę? Na domiar złego o kilka kroków od bosmana stał pierwszy oficer.Tymczasem bosman zbliżył się do mnie i jak gdyby nigdy nic powiedział:- Z afterpiku[1] balast wozić!Radość zalała mi serce.Więc mnie nie wyrzucają? Więc zostaję na tym wspaniałym żaglowcu?! Z radości gotów byłem połamać nie tylko głupie handszpaki, ale i kolumny masztów.Zaprowadzono mnie na dół.Przeszliśmy mroczną pro-wianturę, potem jeszcze dalej - na sam tył okrętu.Przechodziliśmy.przez drzwi o wysokich metalowych progach.Były one żelazne, ze wszystkich stron zaopatrzone w szereg olbrzymich zakrętek z długimi rączkami.Każde takie drzwi można było zamknąć i zaśrubować.Po ich zamknięciu poszczególne przedziały statku stawały się wodoszczelne i w wypadku zderzenia nie przepuszczały wody.Praca moja polegać miała na przewożeniu balastu w postaci olbrzymich głazów, które leżały już przy otworze luku wiodącego do niższych czeluści statku.Musiałem je sam nakładać na olbrzymią taczkę zbitą z potwornych bali.Kto i kiedy mógł coś podobnego zbudować? Chyba Robinson Cruzoe i to w pośpiechu.Przeciągniecie samej tylko taczki przez drzwi wodoszczelne, dokładniej mówiąc - przez olbrzymi próg, wymagało siły paru ludzi.Taczka naładowana kamieniami stanowiła ładunek dla konia.Kiedy to zobaczyłem, zrozumiałem, dlaczego pierwszy oficer uśmiechnął się, gdy bosman wyznaczał mi tę właśnie robotę.Kamienie balastowe należało przewieźć znad afterpiku pod rufowy luk międzypokładu, czyli przez jeden wysoki próg (po grubych deskach, uważając, by taczka nie spadła), przez całą prowianturę, drugi próg drzwi wodoszczelnych, warsztat cieśli, trzeci próg i część międzypokładu.Po wysypaniu kamieni należało z pustą taczką znów wrócić na afterpik.Po przewiezieniu trzeciej taczki pracowałem ubrany już tylko w trójkąt kąpielówek.Od czasu do czasu przybiegał któryś z uczniów popatrzeć na moją muskulaturę.Pić mi się chciało strasznie, ale bałem się odchodzić, by nie „podpaść” pierwszemu oficerowi.Pomyślałby może, że nie mogę dać sobie rady i uciekam od roboty.Postanowiłem wytrwać i za wszelką cenę utrzymać się na statku.W tym czasie przyjechali z urlopu uczniowie, którzy mnie jeszcze nie widzieli.Domyśliłem się, że to oni, ponieważ schodzili na dół - wystrojeni w wyjściowe mundury - i przyglądali mi się z zaciekawieniem.Jeden z nich zatrzymał się dłużej.Podszedł bliżej, obejrzał mnie bardzo uważnie, ale nic nie powiedział i odszedł.Po jakimś kwadransie wrócił, akurat w momencie, gdy śpiewając na całe gardło piosenkę Mickiewiczowską: ,,W minach kruszec kując młotem.”, pchałem przed sobą „robinsonowską” taczkę.Nieznajomy uczeń wysunął do mnie rękę.Na dłoni leżała pajda chleba o powierzchni czterech dużych dłoni, odkrojona z olbrzymiego półbochna wiejskiego.Biały, świeży chleb posmarowany był masłem, na tym leżała olbrzymia porcja gotowanej szynki.Nieznajomy podsuwał pajdę coraz bliżej i coraz wyżej pod same oczy.Wobec tego, że był to klasyczny ruch „bladej twarzy” ofiarującej przyjaźń „czerwonemu bratu”, bez wahania postawiłem taczkę i wziąłem w milczeniu podaną mi kromkę chleba.Nieznajomy pilnie śledził moje ruchy.Zatopiłem zęby w chlebie.Wszystko było świeże, prosto z domu.Widząc obłok rozkoszy na mojej twarzy nieznajomy zdecydował, że może się przedstawić.Wyciągnął prawicę: - Włodzimierz Cybulski jestem!Pragnienie dokuczało mi nie na żarty.Pot bez przerwy lał się ze mnie strumieniami.Taczkę zacząłem u\yażać już za swoją i pogodziłem się z myślą, że do śmierci będę woził na niej kamienie.Po zjedzeniu kromki chleba z masłem i z szynką wstąpiła we mnie otucha.Zacząłem rozglądać się po prowian-turze.W jaki sposób stworzyć sobie lżejsze życie? Przecież muszą mieć tu coś do picia?W środku prowiantury, tuż koło miejsca, przez które przepychałem swą taczkę, stały małe baryłki.Z literatury wiedziałem, że słodka woda jest na każdym statku skarbem i przewozi się ją niekiedy w małych baryłkach.Zdecydowałem się na otworzenie jednej.Poruszyłem nią - pluskało wewnątrz.Wziąłem z taczki głazik i puknąłem nim w beczułkę.Dno prysło.Polała się pachnąca, orzeźwiająca woda.W beczułce były świeżo posolone ogórki, przeznaczone na szybkie spożycie.Wspaniałe!Teraz mogłem już spokojnie pracować.Za każdym razem gdy przejeżdżałem z moją taczką, wyciągałem / beczki jeden ogórek i delektowałem się jego świeżością i aromatem.Szybko minął czas do obiadu.W doskonałym nastroju zjadłem obiad i po godzinnej przerwie znów zabrałem się do taczki oraz.ogórków.W momencie gdy usłyszałem gwizdek i okrzyk: „Kończyć roboty!”, zjawił się prowiantowy - akurat w chwili kiedy odświeżałem się ogórkiem.Prowiantowy skoczył do mnie jak pantera:- Beczkę rozbiłeś!- Myślałem, że woda.Bardzo mi się pić chciało.Popatrzył na mnie, ociekającego potem.Zajrzał do beczki:- Częstowałeś wszystkich ogórkami? - zapytał.Oburzyłem się:- Nie swoimi ogórkami? Za kogo pan mnie ma? Przykro mi bardzo, ale bałem się odejść od roboty, by nie wpaść w nowy konflikt z pierwszym oficerem.Byłem tak zmęczony i spragniony, że.- Człowieku, ty sam to wszystko zjadłeś? – przerwał z najwyższym zdumieniem.- Tych kilka ogórków? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.- Przecież zjadłeś sam pół beczki ogórków! Czegoś podobnego w życiu nie widziałem!Wówczas ja spytałem:- Panie, a ile kołdunów litewskich, takich solidnych zje pan na raz?- No, z dwadzieścia kilka - odpowiedział.- Widzi pan! A ja zjadam sto dwadzieścia kilka.Przeszło dwie kopy! To co mam robić?Prowiantowy był z zawodu malarzem.Zakochany w żaglowcu - malował i malował.Prowiantura nie obchodziła go zbytnio.Najważniejsze jednak, że miał wyobraźnię i mnie zrozumiał.Handszpaki i ogórki w dwa dni ustaliły moją sławę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates