[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- I brat mój Pietrek pociągnął do króla Zygmunta z Zawiszą – markotnie powiedział Jan Odrowąż ze Szczekocin.– Nie wiem, zali go ujrzę jeszcze.- Kto nie do przedania, tego nie kupi – wtrącił złośliwie Przekora.– Ale że i rycerstwu pieniądz potrzebny, a słowo tańsze od królewskiego, tedy własną krwią tarży.Jan ze Szczekicin zerwał się, wzburzony, groźny szmer rozległ się wśród obecnych, a kasztelan międzyrzecki rzekł ostro:- O sobie mówicie? Juści popsuło się coś, skoro człek, co pas i ostrogi nosi, całemu stanowi rycerskiemu przygania.- Prawiście – odparł zuchwale Przekora.– Jako rzekł Zawisza, człek sam jeno czci swej ubliżyć może.Tedy nie sierdźcie się na mnie, jeno też sami sobie rzeknijcie: nie ślubował każdy z nas ślubowaniem rycerskim oręż podnosić jeno w obronie wiary, czci i sprawiedliwości?- Iście tak.Tedy i cóże?- A choćby ona na Nowogród wyprawa, z której wracamy, w obronie li wiary była, czci lubo sprawiedliwości, a nie dla nagród i łupu?Gdy zasępieni milczeli, dodał:- Nie stało Zawiszy, tedy nie ma już kto prawdy mówić w oczy.Sami przeto sobie rzeknijmy.Jeno się głowię, jak to się działo, ze on zawżdy pieniędzy miał, ile strzyma, choć nie stał o to ani czcią nie tarżył.Pono ostatni był, co się rycerzem zwać miał prawo.Nikt się nie odezwał.Do śmierci nawykli, żaden z nich w łożu czekać jej nie myślał.Ale słowa Przekory uświadomiły im, że4 nie jeno poległego żałują.Na krwawym polu pod Gołębcem skończyło się coś więcej niż żywot jednego rycerza.Jeszcze z Litwy nie wróciło rycerstwo, a już posępna wieść rozpełzła się po kraju niczym jesienna mgłą, że zda się słońce nigdy nie zaświeci.Zawisza rzadko bawił w Polsce, ale gdziekolwiek w świecie przebywał, sławę jej roznosił, a pewne był, że gdyby ojczyzna znowu znalazła się w potrzebie, jak pod Grunwaldem, nie zabraknie jej ramienia niezwyciężonego rycerza.Teraz już nie wróci, chociażby po to, by na wieki spocząć w miłej ziemi, która go wydała.Rycerstwo, z którego niejeden chętnie szukał sławy, korzyści i przygód na królewskim dworze, ninie wypominało, że raz już Zygmunt Zawiszę na zgubę wystawił, gdy po klęsce poniesionej od husytów pod Kutną Horą sam zbiegła do Węgier, a Zawiszy, który jeno w poselstwie od Jagiełły bawił u niego, zlecił obronę przeprawy na Niemieckim Brodzie.Nic było Zawiszy do walki z husytami, ale osłaniał życie i wolność króla.Własnej zbył, a omal nie utracił żywota.Teraz jednak żadnej już nie było wątpliwości, że pan z Garbowa poległ, gdyż wrócił cudem ocalony Szymon Szczecina z Brzeska, towarzysz Zawiszy od młodości do ostatniego boju, którego pod stosem trupów nie odnaleźli poganie, a wkrótce po nim Piotr Odrowąż ze Szczekocin, wykupiony wraz z kilku innymi.Ci na własne oczy widzieli, jak głowę Zawiszy zatkniętą na włóczni niesiono sułtanowi Amuradowi.Gdy Zawisza wielokrotnie ranny, hełm utraciwszy od ciosów spadł z konia, dwóch paszów pokłóciło się o jeńca, którego z powodu czarnego orła w herbie, podobnego do cesarskiego, wzięli za jakowegoś króla czy księcia.Gdy żaden drugiemu ustąpić jeńca nie chciał, jeden, zagniewany, dobył kindżału i konającemu już rycerzowi głowę obciął.Żal był tym większy, ze nawet ostatniej posługi nie można było oddać poległemu, ale też, choć słotna jesień nie zachęcała do podróży, kto jeno mógł, zbierał się do Krakowa, by udział wziąć w zapowiedzianych na dzień Wszystkich Świętych wspominkach.Mowę żałobną, ostatni hołd cnotom poległego na zlecenie samego króla wygłosić miał notariusz, kanonik Adam Świnka.Nie jeno wielkiemu rodowi zawdzięczał kanonię i stanowisko królewskiego pisarza.Kształcony w Padwie, Bolonii i Paryżu, mimo młodego wieku zasłynął już słowem i piórem.Sam ongiś, w pacholęcych latach, marzył o sławie rycerskiej.Gdy ciężka choroba rozwiała chłopięce marzenia, cały żar niewyżytych pragnie związał z postacią rycerza Zawiszy.Opowieści o nim słuchał jak pieśni o Walgierzu i o rycerzach Okrągłego Stołu.Dane mu było ujrzeć uwielbianego rycerza w Paryżu, u szczytu chwały, gdy wracał z cesarzem z Hiszpanii, po zwycięstwie nad przesławnym Janem Aragońskim.Imię Zawiszy było na wszystkich ustach.Starczy przymknąć powieki, by ujrzeć znowu tę wyniosłą postać o jasnej, pogodnej twarzy, w której spod ciemnych brwi świeciły błękitne oczy.Ni śladu w nich pychy, dobrotliwe i twarde zarazem.Pod spojrzeniem tych oczu królowie opuszczali swoje.On nie opuścił ich zapewne nawet patrząc w oczy śmierci.Kanonik, choć z przyrodzenia nieśmiały, nawykł już mówić przed wielkimi.Dla nich starczyłoby przygotowanie przemówienie, ozdobione cytatami starożytnych mędrców i poetów.Niegodne jednak zdało mu się wielkości zmarłego.Przebrzmi wraz z żałobnymi pieniami i z hołdu złożonego postaci, która urzekła go od pacholęcia, nie zastania nic.Jeno pieść przechowuje sławę na wieki, jak jantar barwy motyla.Zakląć w słowa cały żar który czuje w piersi! Ręka sama sięgnęła po pióra.Mimo woli obrazy ubierają się w słowa, słowa ustawiają się w rymy, jak hufce do boju, i jak pędzące rumaki tętnią rytmem pulsującej w skroniach krwi.Nastrój zburzyło pukanie.Wszedł kleryk z oznajmieniem, ze biskup Zbigniew wzywa kanonika do siebie.Zbierał się z ociąganiem jeno dlatego, że z samotności przytulnej izby, w której swobodnie roztaczać mógł świat swoich marze, wyjść trzeba w mrok i słotę.Biskup zawsze przytłaczał go, twardą ręką hamował porywy jego wyobraźni; zda się przezierał go na wskroś i jak teraz z wzlotów ściągał na ziemię.Kanonik z westchnieniem włożył opończę z kapturem i wyszli.Przez furtę w dawnym murze miejskim naprzeciw Świętego Michała, ninie zamykającym obejście klasztoru braci mniejszych, krótszą drogą zmierzali do biskupiego dworca na Psim Rynku.Szli ścieżką przez bezlistny już sad i cmentarz przy kościele.Zawieszona nad bramą cmentarną latarnia umarłych nasilała już swe wątłe światło, kłócące się jeszcze z półmrokiem jesiennego, chmurnego wieczoru.Deszcz ustał, ale z bagien i stawów za zachodnim murem miejskim wstawała przenikliwa mgłą i łącząc się ze zwisającą nisko oponą chmur, siąpiła zimną mżawką.Dokoła pustka była i cisza.Przebrnęli przez błotnisty plac i przez furtę w murze okalającym nowy dworzec biskupi weszli na jego obejście.Z beczkowatej sieni, słabo oświetlonej zwisającą ze stropu latarnią, kleryk skierował kroki ku zachodniemu skrzydłu i zapukawszy w dębowe drzwi przepuścił kanonika przed sobą.Mrok komnaty rozpraszał jedynie czerwony blask płonących na kominie głowni.Na jego tle potężna postać stojącego biskupa zdała się wypełniać całą izbę.Zbigniew jeno skinieniem głowy odpowiedział na pozdrowienie i wskazawszy gościowi wyścielany zydel, zaczął jakby przerwaną rozmowę:- De mortuis aut bene, aut nihil[1], tedy zdałoby się, iż łatwe zlecono ci zadanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates