[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Płytkie i głębokie talerze stały w dwóch kolumnach, resztę zajmował dzbanek do kawy i waza na zupę, jedno i drugie pokryte kurzem.Były jeszcze trzy filiżanki z różnych kompletów.Pachniało wilgotnym drewnem i jedzeniem.Woń starego chleba wisi zawsze w szafkach, do których rzadko się zagląda.Zamknął drzwiczki i spojrzał w okno, ale nie dostrzegł żadnego ruchu.Ściana sąsiedniego domu połyskiwała martwymi szybami.Wrócił do pokoju i zaczął krążyć wokół miejsca, gdzie kiedyś w domach stały stoły.Wypadł z czwartego okrążenia, zniosło go w stronę białego regału.Schował ręce do kieszeni i zaczął oglądać przedmioty.Niczego mu nie przypominały, do niczego nie służyły.Fajansowa tancerka, szklane naczynie pełne dupereli, sennik egipski, I-Ching chiński, książka telefoniczna, cztery tomy encyklopedii, szereg magnetofonowych kaset: Marillion, Pet Shop Boys, angielski dla początkujących, Smoleń z Laskowikiem, Kora z Maanamem, szczotka do włosów, łyżka do butów.Zajrzał do barku i znalazł napoczętą butelkę caberneta, kieliszki, popielniczkę i odbicie własnego brzucha w lustrze.Zamknął klapę, szkło zabrzęczało, zadzwonił tramwaj, podłoga zadrżała.Szafa zamknięta była na klucz.Zamek nie chciał przeskoczyć.Docisnął połówki drzwi i spróbował jeszcze raz.Prześcieradła i poszwy przylegały do siebie ciasno sprasowane.Żeby wsunąć między nie dłoń, musiał poruszać palcami, jakby rozklejał stronice wielkiej, leżącej na płask księgi.– Pralnia i magiel – pomyślał.Między pościelą a ręcznikami nie było tak ciasno, więc wsunął rękę głębiej, prawie po łokieć, i zatoczył dłonią półkole w chłodnej i szorstkiej ciemności, lecz nie było tam nic.Na niższej półce stało żelazko.Przesunął je, żeby sięgnąć za stertę obrusów i lnianych zasłon.Poczuł, że jest lekko ciepłe.Popatrzył na termostat.Nastawiony był na bawełnę.Zaczął przyglądać się ubraniom.Trykotowe podkoszulki miały miękkość rzeczy używanych i pranych setki razy.Zielony, czarny, czerwony, dwa białe, znowu czarny i na samym dole turkusowy.Cztery pary dżinsów: białe i niebieskie lewisy, ciemnozielone sztruksy, sprane, przetarte ogrodniczki w kolorze khaki sąsiadowały z grubymi bluzami od dresów.Niektóre z nich miały widoczne na brzegach napisy i emblematy.Czuł na grzbiecie dłoni gruby haft albo lepki dotyk gumowego druku.Wyżej leżały bluzki i spódnice.Ujął je w dłonie i nie ruszając z miejsca, przepuścił pod kciukami niczym dwie talie ogromnych i wiotkich kart, a potem nieco rozsunął i zajrzał głębiej.Zawiniątko opakowane było w gazetę.Wyjął je ostrożnie, ukucnął i położył na podłodze.Zaczął pogwizdywać: „pierdolił, pierdolił, rozpierdolił chliwek”, pożółkłe „Życie Warszawy” kruszyło się jak cieniutki opłatek, twarz Jaroszewicza pękła na pół.Uniósł wieczko bombonierki i znalazł pukiel jasnych włosów, suchą, czarną ze starości różę i plik zapisanych kartek.Przestał gwizdać, zawinął wszystko byle jak i wepchnął na miejsce.Okruchy gazet zgarnął nogą pod dywan.Na wysokości twarzy miał półkę z bielizną.Chropawe miseczki biustonoszy tkwiły jedne w drugich: czarne, białe, czarne, cieliste, bezsensowna konstrukcja, bezcielesna i kanciasta, dwie czapki obok siebie, dwie cyklistówki bez daszków.Porzucił to na chwilę i podszedł do okna.Tłum przerzedził się, zegar na wieży zatrzymał piętnaście po trzeciej nie wiadomo którego dnia.Przebiegł wzrokiem chodniki i przejścia, Świerczewskiego, Wileńską, zapuścił zeza w Targową i poczuł chłód szyby na czole.101 przewlokło brzuch przez szyny i stanęło na przystanku pod cerkwią.Facet w marmurkowym dżinsie porzucił kolejkę przy kiosku i skoczył w zamykające się drzwi.Zza winkla wyszło trzech kolesi, skręciło w Cyryla i podreptało w stronę parku.Wiatr od rzeki unosił poły ich ortalionowych kurtek jak skrzydła: czarne, brązowe i granatowe.Pierwszą porcję mieli już w sobie i nie czuli chłodu.Pomyślał, że chciałby być na ich miejscu.Jeszcze sto metrów i wślizgną się w splątane alejki, ukryje ich bezlistny gąszcz, przepadną w nim i, chociaż widzialni, będą bezpieczni.Drzewa zamkną się nad nimi jak wielki sufit, znajdą swoją ławkę obok starców grających w warcaby, niepokój ich opuści i niebo o barwie dymu będzie im świecić do samego zmierzchu, do chwili, gdy uwolnieni od bólu i strachu ruszą z powrotem w mrok pełen elektrycznych gwiazd sypanych przez pantografy wagonów sunących 11 Listopada i Stalową ku betlejemskiej nocy Szmulek i Targówka i będą czekać, czekać i czekać całe morze czasu, gdy on ma go tyle, co kot napłakał.Przeszli Jagiellońską obok benzynowej stacji.509 popędziło ich klaksonem, lecz on już tego nie widział.Wrócił do otwartej szafy.Dotknął majtek.Przypominały plik kolorowych książeczek.Pastelowe bajeczki, poczytaj mi mamo, żółty Kaczor Donald, seledynowa Kaczka Dziwaczka, Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki… przesunął palcami po grzbietach.Z góry na dół i jeszcze raz, a potem delikatnie wsunął dłoń między czarne i białe.Poczuł, że mu staje.Chwilę później zdał sobie sprawę, że nie jest sam.Zesztywniał i zaczął nasłuchiwać.Stukot powtórzył się.Cichy, ledwo słyszalny, ale na pewno dobiegał gdzieś z mieszkania.Wciągnął powietrze i zacisnął usta.Zrobił krok, podłoga skrzypnęła, znieruchomiał i wtedy stuknęło jeszcze wyraźniej.Podszedł do kanapy przykrytej białą futrzaną narzutą.Uniósł skraj nakrycia.Żółw patrzył na niego nieruchomo i zimno jak aparat fotograficzny.Był brązowy i matowy, podobny do czegoś bardzo starego i skórzanego.Poruszył się i pusty talerzyk, w którym stała jego noga, stuknął o podłogę.– Ty pierdolony skorupiaku – powiedział cicho i zaczął normalnie oddychać.Zamknął szafę w chwili, gdy w przedpokoju usłyszał trzask zasuwy.Miała na sobie długi płaszcz z szarej wełny.Podszedł, żeby jej pomóc, lecz zsunęła go z ramion szybkim, wprawnym gestem i powiesiła na wieszaku.Zdjęła pantofle, włożyła kapcie i poszła do kuchni.Zaczęła uprzątać stół, naczynia do zlewu, resztki do śmieci, nadjedzone jajko obok zlewu, nie spojrzała na niego ani razu, ręce jej drżały.W szarym świetle, w ciszy, stukot i brzęk były trudne do zniesienia.W końcu zaczęła mówić: – Przepraszam, że cię tak zostawiłam.Musiałam zdążyć.Kierowniczka jest jędza, a ja zalegam za zeszły miesiąc.– Zerknęła na zegar z zielonego plastiku.Wisiał na ścianie i wskazywał 8.22.– Czego chcesz? Kawy czy herbaty? Zaraz będę musiała wychodzić.– Kiedy idzie do szkoły?– W przyszłym roku.Robię ci kawę.Usiadł na krześle i patrzył na jej nogi.Stopy w niebieskich klapkach na podwyższonym obcasie dreptały między zlewozmywakiem a kuchenką.Zawsze, nawet w domu, chciała być elegancka.Nigdy nie wkładała rozdeptanych papuci.Tup, tup, tup i filiżanka, łyżeczka, tup, tup, pudełko z kawą, gwizd czajnika.– Z mlekiem? – Wszystko jedno – odpowiedział i zaczął przyglądać się pośladkom pod beżowym materiałem sukienki: ani śladu zgniecenia, musiała wstać cholera wie o której, żeby zrobić porządek ze sobą i z dzieciakiem.I jeszcze prasowanie – przypomniał sobie ciepłe żelazko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates